Archiwum kategorii: Małe Antyle
Siły natury
Nasz postój w Santa Cruz, przez całe osiem tygodni, był mega spokojny. Nie przypuszczaliśmy, że może nam tam coś grozić. Do tego prognoza pogody też nic nie zapowiadała. Morze jednak zaczęło alarmować o zmianie warunków już 24 godziny wcześniej. Przybrzeżna fala nocą stawała się lekko agresywna mimo nie przekraczającego w porywach 20 kn wiatru, w ciągu dnia krystaliczna i przejrzysta woda zrobiła się mętna. Wtedy jeszcze nie przyszło nam do głowy, że ta lekka zmiana warunków na wodzie może przynieść aż takie efekty.
Późnym wieczorem, kiedy po mału myśleliśmy o układaniu się do snu, wchodzące w zatokę martwe fale zaczęły rosnać w siłę i wprowadzać jacht w dość intensywne i nieprzyjemne kołysanie. Indra tańczyła na fali tak, że wszystkie niezabezpieczone rzeczy pod pokładem zmieniały miejsce, a książki spadały z półek. Łukasz wyszedł z propozycją, że wskoczy do wody i sprawdzi czy kotwica dobrze nas trzyma. Przeraził mnie ten pomysł, gdyż tyle co wróciłam z kokpitu i widziałam jakie morze stawało się wzburzone. Po chwili ostrej dyskusji na temat szalonego pomysłu, sytuacja na wodzie przybrała już taki obrót, że jedyne co mogliśmy w tym momencie zrobić to w sekundzie przygotować jacht do opuszczenia zatoki.
Natychmiastowa ewakuacja z Santa Cruz odbyłaby się gładko i bez większych emocji, gdyby nie pomoc, której udzieliliśmy zaprzyjaźnionemu właścicielowi domu przy plaży w Santa Cruz. Kiedy fala urosła na tyle, że trzymanie 10-cio metrowej motorówki na bojce cumowniczej groziło jej zerwaniem, Junie wypłynął Antonellą z zatoki na otwartą wodę, aby ratować ją przed zniszczeniem. Byliśmy w trakcie szykowania Indry do podniesienia kotwicy, kiedy usłyszeliśmy w radiu wołanie o pomoc. Cuma od mniejszej, 5-cio metrowej łodzi, którą Junie ciągnął za sobą, wkręcila się w śrubę i zadławiła silnik. Panicznie wołał o pomoc, bo znosiło go na skały. Po chwili zrzucił kotwicę na 30-tu metrach głębokości i próbował uwolnić cumę ze śruby. Jedyne co mógł zrobić w tych warunkach to odciąć linę i pozwolić mniejszej łódce odpłynąć na fali. Kiedy dotarliśmy do niego, silnik Antonelli znów pracował, ale ręczne wyciągnięcie kotwicy w takich warunkach nie było łatwe (Antonella nie jest wyposażona w windę kotwiczną). Poprosił nas o pomoc w uratowaniu łódki zanim rozbije się na skałach, a sam dalej walczył z kotwicą. Obie łódki są dla Juniego ogromnie ważne, gdyż pracują na jego utrzymanie. Codziennie wozi nimi turystów na różne wodne atrakcje po okolicy.
Łódka dryfowała nieopodal klifów. Podpłyneliśmy do niej i zaczęliśmy tworzyć plan najskuteczniejszego podejścia. Łódź wykonana jest z tworzywa sztucznego, dlatego też obawialiśmy się, że podchodzenie do niej za blisko, szczególnie przy tak rozszalałej fali, mogłoby uszkodzić kadłub Indry.
Morze było nie ugięte. Łukasz wskoczył do naszego pontonu, który zaknagowany był na rufie na 6-cio metrowej cumie, a ja ćwiczyłam „podchodzenie do tonącego”. W jednej ręce trzymałam szperacz, który nie spuszczał łódki z oka, drugą ręką sterowalam Indrą walcząc z silną falą. Zataczając i zacieśniając okrąg, po kilku rundach, znalaźliśmy się przy dryfującej łódce wystarczająco blisko, aby Łukasz mógł swobodnie do niej wskoczyć.
Cała przygoda z rozgniewanym morzem na tym się nie kończyła. Następnie przyszło nam odstawić wyratowaną łódkę na brzeg, gdyż Junie nadal walczył z podniesieniem kotwicy. Sprawdziliśmy czy ma wszystko pod kontrolą i ruszyliśmy w kierunku brzegu.
Fale w zatoce szalały jeszcze intensywniej. Oświetlony brzeg plaży zdradzał stan rozgniewania morza. Fale wyrzucały na brzeg pływające pomosty, ponton leżący na jednym z nich wirował w powietrzu, woda rozbryzgiwała się na klifach na wysokość pięciu metrów. Widok był naprawdę spektakularny, ale też mega przerażający.
Junie zaproponował, aby Łukasz podpłynął pod dom i poprosił jego żonę, aby odwiozła go na pokład Indry. Yuri widząc nadpływającego Łukasza wyszła przed dom i w tym momencie zobaczyła jak jedna z fal załamuje się na dziobie motorówki i wypełnia ją w połowie wodą. Była trochę przerażona koncepcją wciągnięcia jej do akcji. Łukasz również nie był przekonany co do słuszności pomysłu, więc sam wrócił na Indrę, by dodatkowo zabrać ze sobą na brzeg nasz ponton. Sprawne przekazanie pontonu nie było proste. Fale szarpały cumą pontonu i odknagowanie go sprawiało mi sporo bólu, do tego zaczęło mnie znosić na płyciznę. Byłam już na 2,3 metrach głębokości bardzo blisko skał (Indra ma 1,8 metra zanurzenia). W ostatniej sekundzie uwolniłam ponton i wypłynęłam z płytkiej wody.
Po dłuższej chwili dosłownego serfowania na załamującej się przybrzeżnej fali, Łukasz w końcu wprowadził bezpiecznie i w całości łódkę do laguny.
W tym czasie Juniemu udało się wyciągnąć kotwicę i zmierzał w kierunku brzegu. Antonella z gracją wpłynęła do laguny na jednym ślizgu i wylądowała dziobem na plaży. Junie przywiazał ją do pobliskiego drzewa z nadzieją, że do rana będzie tam bezpieczna.
Woda w lagunie okazala się być dość spokojna dzięki płyciznom, które tam są. Miejscami głębokość sięga zaledwie 30-tu centymetrów.
Łukasz, po zabezpieczeniu motorówki, ruszył pontonem w moim kierunku.
Czekałam na Niego w zatoce. Nie chciałam oddalać się za bardzo w morze, aby miał krótszą drogę powrotną. To jednak sprawiło, że przyszło mi zmagać się z olbrzymią falą, która podrywała dziób Indry wysoko nad wodę i z impetem na nią opadała. Moje emocje sięgały zenitu. Nie wiedziałam czy Łukasz jest bezpieczny, do tego zostałam zupełnie sama na pokładzie i byłam zdana tylko na siebie. Na całe szczęście wszystko przebiegło pomyślnie i już po chwili wspólnie opuściliśmy niebezpieczne wody zatoki.
O drugiej nad ranem, po trzech godzinach intensywnych wrażeń, skontaktowaliśmy się ze strażą graniczną w celu pozyskania aktualnej prognozy pogody. Zapowiadane wiatry nie miały przekraczać 17 kn, fala 1-go metra, tak więc postanowiliśmy od razu ruszyć w kierunku leżącej w południowej części wyspy laguny Spanish Water. Po kilku milach, w miejscu gdzie linia brzegowa zagina się z zachodniej na południowo-zachodnią, morze zaczęło się wypłaszczać.
Z Santa Cruz do Spanish Water jest zaledwie 26 mil, ale płyneliśmy pod wiatr, tak więc czekała nas długa przeprawa i wiele halsów. W sumie płynęliśmy 13-cie godzin.
Po dotarciu na miejsce, zjedzeniu ciepłego posiłku i ogarnięciu chaosu pod pokłądem udaliśmy się na zasłużony spoczynek.
Spanish Water jest bardzo zorganizowanym miejscem z wyznaczonymi sektorami, w których można kotwiczyć i zawsze wypakowane jest po brzegi jachtami. To jest zdecydowanie jego minusem, ale osłonięte jest od morza górami i sporym pasem lądu co sprawia, że jest najspokojniejszym kotwicowiskiem na wyspie i prawdopodobnie najlepszym miejscem na przeczekanie okresu huraganowego na Karaibach. Zwykle omijamy takie miejsca wielkim łukiem, gdyż wolimy być blisko natury wolnej od nakazów i tłoku. Tym razem jednak nie wyszło i wszystko wskazuje na to, że do grudnia przyjdzie nam tu pozostać.
Do Nowego Świata
Po załatwieniu wszystkich spraw – ostatnie zakupy żywieniowe, diesel, tankowanie wody do zbiorników oraz baniaków 5 i 8 litrowych, o świcie opuściliśmy San Sebastian.
Poranek był piękny. Wachty rozpoczyna Łukasz, później Piotr i dopiero ja. Cieszy mnie to ogromnie, bo po całonocnej pracy nad naszym blogiem, czuję się dość wycieńczona. Z wielką ochotą położę się choć na chwilkę.
30 listopada
Dziś, chwilę po północy, przekroczyliśmy zwrotnik raka. Ocean od 3 dni jest bardzo spokojny, nie ma nawet jednej fali. Wiatry wieją w porywach do 17kn. Z zachodem słońca potrafią spadać nawet do 4-5kn co oznacza… o zgrozo, nielubiany warkot silnika. Gdyby nie goniące nas terminy, to pewnie dryfowalibyśmy na fali, czekając na silniejszy wiatr. Poza tym wizja świąt pod palmą bardziej nam się podoba niż na oceanie.
Nasza inwestycja w profesjonalny sprzęt wędkarski zaczyna przynosić korzyści. Wczoraj, pod osłoną zachodzącego słońca, udało nam się złowić niezłą rybkę – 40cm Bluenose Warehou. Zjedliśmy ją smażoną na oliwie z oliwek, z ryżem i pyszną surówką z kiełków pszenicy, cebuli, konserwowego ogórka i kukurydzy.
1 grudnia
Po ostatnich udanych łowach, dziś niestety cisza. Szkoda! Zaczynaliśmy się już przyzwyczajać do smaku świeżutkiej ryby na obiad. Wędki wciąż zarzucone, może jutro jakaś da się nabrać na nasze kolorowe przynęty. Ocean wciąż łagodny. Wiatry słabe, oby tylko obeszło się bez silnika.
4 grudnia
Dziś już 9-ty dzień rejsu. Ocean wciąż płaski jak jezioro, wiatry 5-10kn. Coraz częściej płyniemy na silniku. Jak dobrze pójdzie, pojutrze dopłyniemy do Cape Verde. Planujemy tylko kilkugodzinny postój na zatankowanie wody, diesla, zakupienie świeżych owoców i warzyw, spróbowanie lokalnej kuchni i ruszymy dalej.
6 grudnia
Poranek przywitał nas ciepłym słońcem i pięknymi widokami wybrzeża Cape Verde.
Dopływamy! Widok lądu, po tylu dniach na wodzie, zawsze wywołuje ogromną radość.
Zapłynęliśmy na Sao Vincente, do miasteczka Mindelo. Przybicie do kei okazało się nie być łatwe, ponieważ trafiliśmy na ten typ obsługi mariny, który bardziej przeszkadza niż pomaga. Po dłuższej chwili, bez obrażeń naszych i Indry, cumujemy.
Po opłaceniu postoju w marinie, udaliśmy się na zasłużone śniadanie. Marzyła nam się pyszna latte ze świeżutkim croissant. Po krótkim spacerze po miasteczku zrozumieliśmy, że czas już przełączyć myślenie. Nie wymagaj i oczekuj standardów europejskich, delektuj się urokami i tradycjami miejsc, które odwiedzasz! Nie udało nam się znaleźć świeżego croissant, tak naprawdę to strach było cokolwiek, gdziekolwiek jeść. Po przejściu kilku uliczek, dotarliśmy do centrum. Poczuliśmy ulgę, bo narodziła się nadzieja na śniadanie. Tu wszystko wyglądało inaczej. Udało nam się znaleźć klimatyczną knajpkę, gdzie serwowali pyszną kawę i drożdżówki. Po śniadaniu, nie mogliśmy oprzeć się pokusie spróbowania lokalnych trunków. Przemiły właściciel knajpki, zaproponował nam 3 najciekawsze specyfiki. Wszystkie bimbrowate w smaku i MOCNE! Po 3 łykach czułam, że mam luźne nogi :)
W drodze powrotnej zrobiliśmy zakupy na dalszą cześć podróży i wróciliśmy do mariny na wymarzony prysznic. Pachnący, w pełni szczęścia, przysiedliśmy sobie w kokpicie z piwkiem w ręku i zauważyliśmy przy naszej kei, parę jachtów dalej, sloop z polską banderą. Ucieszył nas ten widok niesamowicie. W takim miejscu, tak daleko od domu, do tego pierwszy polski jacht na naszej drodze. Od razu udaliśmy się przywitać. Okazało się, że właścicielami Perły była bardzo miła para, Polak i Rosjanka, również płynący na Karaiby.
Przed umówioną, wieczorną wizytą u naszych nowych znajomych żeglarzy, wybraliśmy się do miasta coś przekąsić. Mieliśmy okazję skosztować Cachupę. Prosta, tania i bardzo smaczna lokalna potrawa. Jest to smażona cała ryba, mieszanka ryżu, kukurydzy i fasoli wymieszanej ze skwarkami, do tego sadzone jajko i plasterek pysznej, lokalnej kiełbaski.
Najedzeni, umyci, zaopatrzeni i szczęśliwi, ruszyliśmy w dalszą drogę.
7 grudnia
Druga część rejsu zaczęła się od usterki samosteru. Dysza jaką tworzą Sao Vicente i Santo Antao nasilają wiatr oraz spiętrzają i wzburzają fale. Gwałtowne szarpnięcia serwa pokruszyły plastikową końcówkę cięgła samosteru. Trzecia wersja cięgła ‚zrób to sam’ wytrzymała próbę oceanu lecz i tak bezzwłocznie zamówiliśmy z pomocą Pawła nowe licząc, że dotrze do Kasi i Leszka przed ich odlotem na Karaiby. Zamierzamy spotkać się z nimi na Martynice. Pękło nam również aluminiowe ucho na szotowym krańcu bomu, do którego zamocowana była talia. Nic poważnego, szybko sobie z tym poradziliśmy. Po kilku godzinach nastała znów pogoda plażowa. Wiatr słaby, ocean płaski, cruising na całego. Wędki zarzucone, ale ryby coś nie chcą brać.
8 grudnia
Mamy kolejny, spokojny dzień żeglugi. Pogoda bez zmian, ale za to ryby biorą. Prawdopodobnie był to tuńczyk. Rzucał się nad wodą, walczył, aż w końcu się zerwał. Nie było nam za wesoło, już planowaliśmy jak go przyrządzimy.
9 grudnia
Dziś ocean się troszkę pobudził, pojawiły się fale. Upał na całego, aż ciężko uwierzyć, że mamy grudzień. Powierzchnia fal srebrzy się w słońcu, woda ma piękny, głęboko-niebieski kolor. Widoki hipnotyzują. Dziś pojawiła się znów szansa na świeżą rybkę na obiad. Tym razem mieliśmy dwa brania. Dwie dorady, w tym samym czasie, połknęły przynęty. Niestety obie się zerwały.
10 grudnia
Po kilku straconych braniach, dziś nasz szczęśliwy dzień. Złowiliśmy potężnego, 20kg Wahoo. Nie obyło się bez walki, ale tym razem wygraliśmy my. Ryba ma piękny chabrowy kolor. Niestety traci ubarwienie zaraz po zabiciu. Mięsa mamy ogrom.Część jemy na surowo, część zamrażamy a cześć ląduje w lodówce, na kilka najbliższych obiadów.
Zgodnie z prognozą pogody, przyszły silniejsze wiatry. Wieje 20-25 kn w podstawie, czasem spod ciemnej chmury dmuchnie do 38 kn. Ocean zaczyna rosnąć w wielką falę. Niektóre mają do 4 metrów wysokości. Budują się wielkie ściany wody i głębokie doliny. Muszę przyznać, że robi to wrażenie, a nocą szczególnie pobudza wyobraźnię.
13 grudnia
Wczorajsza noc nie była lekka. Najpierw nie mogliśmy spać przez hałasy pod pokładem. Wszystkie drewniane elementy trzeszczą i pracują, rzeczy przewalają się z miejsca na miejsce. Wiatr mamy centralnie w rufę, tak wiec łajbą rzuca na boki. Raz mocniej, raz słabiej, w zależności od siły i wielkości fali. Przez fale przelewające się przez pokład, wszystkie włazy mamy pozamykane. Gorączka pod pokładem też nie ułatwia spania. O 3:00 UTC nad ranem rozpoczęła się moja wachta. Byłam bardzo czujna tej nocy, ponieważ szalejące fale i 30kn wiatru czasami wybijały samoster z rytmu. Leżałam na koi, wpatrzona w ekran laptopa, obserwując każdy ruch Indry. O 8:45 UTC wzeszło słońce. Widoki były prześliczne. Błękit nieba, pomarańczowe odcienie wschodzącego słońca przebijające się przez chmury, ciemnoniebieska woda i potężne fale.
Dziś na obiad Wahoo i mi przypadło gotowanie. Obiad musi być wykwintny. Mięsko Wahoo jest takie delikatne i nie ma prawie ości. Usmażyłam filety Wahoo na masełku z czosnkiem i zrobiłam do tego sos różano – gruszkowy. Wyszło pycha! Po obiedzie zabraliśmy się za obrabianie pozostałej części ryby. Baliśmy się, że nie damy rady zjeść całej zanim się nie popsuje. W sumie zrobiliśmy 4 duże słoje. Zamarynowaliśmy rybę na 4 różne sposoby i zagotowaliśmy słoiki. Teraz stoi sobie w jaskółce i czeka na szczególną okazję.
15 grudnia
Pogoda się utrzymuje. Wiatry wieją do 35kn, wciąż z tego samego kierunku, tak więc warunki do życia bez zmian. Nie łatwo jest funkcjonować pod pokładem. Ciężko jest gotować, bo wszystko w sekundzie znika z blatu kuchennego, jedzenie ucieka z talerza, poruszanie się z miejsca na miejsce bez urazu ciała i spanie też różnie wychodzi. Na początku rejsu często pojawiały się delfiny. Od dnia, kiedy woda bardzo się wzburzyła, delfiny już nas nie odwiedzają. Pojawiły się natomiast latające ryby. Są śliczne, srebrne z niebieskimi grzbietami. Wyskakują z wody, lecą i lecą. Potrafią dość długo utrzymywać się nad wodą. Szaleją w powietrzu, zmieniają kierunek lotu odbijając się od fali. Widać, ze maja nie lada frajdę. Kilka wpadło nam na pokład. Były niestety za małe, żeby je zjeść. A szkoda, bo są ponoć smaczne. Nadały się za to rewelacyjnie na przynętę.
17 grudnia
Kolejny dzień przygód. O 7:00 UTC nad ranem, podczas mojej wachty, Łukasz nie mógł już znaleźć sobie miejsca na koi, wyszedł do kokpitu i zasiadł za sterem… 10 minut później mieliśmy okazję stanąć oko w oko z niezwykłej wysokości falą (freak wave). Nadeszła z nieco innego kąta niż pozostałe fale i załamując nam się na rufę, zmieniła natychmiast nasz kurs o 90 stopni na sterburtę, by potem równie szybko, obrócić nas o 180 stopni na port. Przechyliło nas na portową burtę na tyle mocno, że spinaker bom, który służył nam jako wytyk genuy, zanurzył się w wodzie i wygiął pod wpływem prędkości jachtu. Nic poważnego się nie stało. Jednak z pozycji obserwatora, wyglądało to przerażająco. Stałam wtedy w zejściówce i widząc ścianę wody za rufą, czując rozbryzgującą się wodę na twarzy i przechyły, zamarłam na chwilę z przejęcia. Łukasz przeżywał całą akcje siedząc za sterem i twierdzi, że nie było to aż tak poważne, jak mi się wydawało. Czuł, że Indrę ma pod kontrolą.
19 grudnia
Dziś już 24-ty dzień rejsu. Do celu pozostało 470Nm. Siła wiatru bez zmian, wieje do 35kn. Jeśli pogoda się utrzyma, na Martynice powinniśmy być za 3 dni.
Dziś dopiero zakończyliśmy nasze wielkie zapasy Wahoo. Łukasz ugotował pyszny obiad. Ryż z Wahoo w sosie słodko-kwaśnym z kawałkami ananasa. Jutro odpoczywamy od ryby, ale pojutrze zarzucamy ponownie wędki. Chcielibyśmy złapać jakąś pyszną rybę na święta.
20 grudnia
Coraz bliżej celu, zaledwie 300Nm. Od kiedy wiatry zaczęły wiać do 30kn, dziennie jesteśmy w stanie zrobić ok 150Nm. Płyniemy dziś na żaglach ustawionych na motyla. Indra wyciąga 6-7kn.
Pogodę mamy cudowną. Słońce pięknie oplata srebrem oceaniczne fale. Już coraz mocniej czuć ląd. Dziś nad nami pojawiła się rybitwa
21 grudnia
Dziś pokonaliśmy rekord, zrobiliśmy 160Nm. Mile kurczą się w oczach. Pogoda wciąż tropikalna. Zima dopisuje w tym roku! Od czasu do czasu pojawi się jakaś ciężka chmura nad nami i popada chwilkę deszcz, ale w tych warunkach klimatycznych to zupełnie nie przeszkadza. Już jakiś czas temu zauważyliśmy, że ryby najlepiej biorą przed zachodem słońca. I dziś znów nasza teoria się potwierdziła. Złapaliśmy metrową Doradę. Wygląda na to, że jesteśmy ustawieni na święta.
22 grudnia
Dziś 27-my dzień rejsu. Dopływamy! Lądu jeszcze nie widać bo przejrzystość powietrza jest słaba, ale do Martyniki, do samej mariny mamy zaledwie 30Nm. Wczoraj w nocy ocieraliśmy się o Barbados, w oddali widać było łunę światła nad lądem. Niesamowite uczucie po tak długim czasie obcowania tylko z wodą. Staliśmy wszyscy w kokpicie podekscytowani i radośni. Do tego nad głowami mienił się urokliwie cały gwiazdozbiór. Niebo tej nocy było zniewalające. Na pewno dopadnie nas choroba lądowa. Cała ziemia będzie wirować, zanim umysł znów nie przywyknie do stałego podłoża. Na Martynice zegarki cofamy o 5 godzin. Milo jest wygrywać z czasem.
Ok 2:00 UTC Martynika zaczęła rysować się w oddali. Widok niebieskiego oceanu z białymi grzywami i szczyty Martyniki w tle wyglądają intrygująco. Całe zmęczenie, z pierwszymi oznakami ekscytacji przed nowym, rozeszło się po kościach. Wysokie palmy, biały piasek, lazur wody, gorące słońce, leżaczki z parasolami z liści palmy… tak właśnie wyobrażaliśmy sobie karaibski raj.
Wszystko wskazuje na to, że nasz rejs przez Atlantyk i kolejny etap podróży, chyli się ku końcowi. Pierwsze widoki zapierają dech w piersiach. To był nasz pierwszy, tak długi rejs. Świetnie się do niego przygotowaliśmy. Jedzenia i wody jeszcze zostało. Dzięki częstej, świeżej rybie na obiad, rzadko musieliśmy posiłkować się jedzeniem z puszki.
23 grudnia
Dzisiejszy dzień zaczęliśmy od zwiedzania Le Marin, w którym się zatrzymaliśmy.
Zjedliśmy lunch w klimatycznym miejscu z “lazurowa podłogą”. Restauracja zbudowana jest na wodzie. Deski podłogowe nie przylegają do siebie, dzięki czemu widać piękny kolor wody pod stopami. Czasami miejsce odwiedzają ptaki i ze śpiewem przysiadają na drewnianych stropach nad stołami.
Po lunchu udaliśmy się dalej w poszukiwaniu internetu. Dotarliśmy do miejsca, które oprócz słodkości, oferowało też darmowy wi-fi. W tym też miejscu poznaliśmy Karola, Polaka, który okazał się być również członkiem Yacht Klubu Polski Londyn. Mamy sporo wspólnych znajomych – jaki świat jest mały!
Zaplanowaliśmy wspólną wigilię :)
24 grudnia
Od rana biegamy po Le Marin i załatwiamy sprawy związane z Indrą, przygotowujemy się również do wieczornej kolacji wigilijnej. To nasza pierwsza wigilia poza domem, do tego w temperaturze 30 stopni. Bardzo jesteśmy przejęci rolą, żeby wszystko wyszło tak pysznie jak w domu. Robimy wszystko co w naszej mocy, aby utrzymać klimat i tradycje polskich świąt.
Zrobiliśmy ozdóbki z papieru do owijania prezentów, które zawisły nad stołem. Przygotowaliśmy barszczyk z uszkami, sałatkę warzywną, doradę w sosie pomarańczowo – kokosowym. Karol ze swoją partnerką, francuską Lison i kolegą, również francuzem przynieśli pierogi z grzybami i kapustą, pastę rybną, szprotki w oleju, pasztet z kaczki i pyszny napój z kwiatów sorrel (tradycyjny martynikowski napój wigilijny). Był również opłatek, o który zatroszczyła się Ula. Choinki nie mieliśmy, ale zakupiliśmy za to czekoladowego mikołaja. Całe święta musiał jednak przesiedzieć w lodówce, bo mógłby nie przeżyć temperatury pokojowej. To był niesamowity wieczór. Na zawsze zapadnie w naszej pamięci.
Okres świąt był bardzo przyjemny i relaksacyjny. Teraz czas zabrać się za szukanie pontonu. Przeszliśmy sporą cześć Le Marin w poszukiwaniach używanego i nic. Już prawie byliśmy skłonni kupić nowy, gdy w końcu, już na ostatniej prostej, na terenie starej części mariny, wpadł nam w oko używany ponton, należący do firmy turystycznej. Zaszliśmy do biura i okazało się, że jeśli chcemy, możemy go kupić. Trzeba tylko skleić jeden szew.
Ponton z dwoma wiosłami i sztywnym dnem zakupiliśmy za jedyne 120 euro, zaoszczędzając jakieś 600 euro. Nowy pewnie dłużej by pożył, ale nauczeni ostatnim doświadczeniem – lepiej jest zainwestować w stary, mniejszy ból jeśli coś się przydarzy.
9 stycznia
Przez ostatnie dwa tygodnie byliśmy poza Martyniką.
Zwiedziliśmy wyspę St. Lucia. Załapaliśmy się na organizowaną przez tubylców wielką imprezę w centrum Gross Ilet. Impreza organizowana jest w każdy piątek i sobotę. Masa głośników i Dj, straganiki z pamiątkami, jedzeniem i lokalnymi trunkami, głównie z rumu z trzciny cukrowej.
Wyspa słynie z dwóch pięknych i wciąż czynnych wulkanów, Piton mały 743m n.p.m. i Piton duży 771m n.p.m. Na duży można się wspinać, ale potrzebne jest zezwolenie i pewnie przewodnik, bo wulkany porośnięte są bujną roślinnością. My nie porwaliśmy się na wspinaczkę.
Po St. Lucii zapłynęliśmy na St. Vincent. Odwiedziliśmy zatokę Wallilabou, gdzie kręcone były sceny do Piratów z Karaibów. W zatoczce lokalni kupcy podpływają do jachtów, by sprzedać owoce. Zakupiliśmy mango, papaję, kokosy, banany i awokado.
Na St. Vincent zdobyliśmy szczyt wulkanu Soufriere 1220m. n.p.m. Gwałtowne wybuchy wulkanu miały miejsce w 1718, 1812, 1902, 1971 i 1979 roku. Erupcja z 1902 roku spowodowała śmierć 1680 osób. W 1971 roku trwała 10 miesięcy. Podczas ostatniego wybuchu nie było ofiar, głównie dzięki nadanym wcześniej ostrzeżeniom. Na szczycie przywitały nas gęste chmury i obfity deszcz. Nie mieliśmy szansy zobaczyć krateru, ale satysfakcja była mimo wszystko.
Karaibskie miasteczka i wioski pełne są biednych ludzi i wyjście turysty na miasto potrafi być nieprzyjemne. Czasami czujemy się jak chodzące portfele. Wszyscy atakują, próbując sprzedać koszyczki i kapelusze z liści palmy, czasami oferując zatroszczenie się o nasze śmieci za drobne pieniądze. Spotkaliśmy raz jednego murzyna, który szukał różnych rzeczy na swoją łódź. Za wszystko chciał płacić bananami.
Zapłynęliśmy również na Bequia, gdzie spędziliśmy cudowne popołudnie na dzikiej plaży.
Po dwóch tygodniach zwiedzania sąsiednich wysp, wróciliśmy na Martynikę. Odwiedziliśmy miasto Saint-Pierre, w którym w 1902 roku (parę godzin po erupcji wulkanu Soufrier) miała miejsce erupcja wulkanu Montagne Pelee. Powstała wówczas lawa piroklasyczna, która w przeciągu kilku minut, zniszczyła całe miasto, powodując śmierć około 30 tyś. osób. Tylko dwie osoby się uratowały. Był to więzień skazany na powieszenie i mężczyzna mieszkający na obrzeżach miasteczka. Egzekucja miała się odbyć dzień po wybuchu wulkanu. Legenda głosi, że więzień został wypuszczony na wolność, ponieważ jego przeżycie miało być znakiem jego niewinności.
Zwiedziliśmy gorzelnię Clement w Le Francois, w której produkowany jest rum z trzciny cukrowej. Budynki gorzelni otoczone są parkiem botanicznym i polami trzciny cukrowej. Zapach dębowych beczek i rumu jest niesamowity. Pomiędzy trzciną cukrową rosną woskowe róże – cudo natury!!
Zapłynęliśmy również do zatoczki w St. Anne. Zakotwiczyliśmy przed śliczna plażą z białym piaskiem i wysokimi palmami. Planujemy tu zostać parę dni.
Nasz pierwszy chleb pieczony w szybkowarze.
18 stycznia
Dziś jest drugi weekend festynu w Le Marin. Mieliśmy szansę obejrzeć regaty lokalnych łodzi – Yole.
Poza regatami, można było zawiesić się na piwku w rytmie żywych bębnów i skosztować lokalnej kuchni. Przysmakiem był grillowany, na trzcinie cukrowej, kurczak.
22 stycznia
Dziś Piotr, nasz załogant, który żeglował z nami od listopada, opuszcza pokład Indry i przechodzi na 55 metrowego Chopina, który aktualnie stoi w Fort de France. Mieliśmy okazje wejść na pokład. Ogromne maszty z pięknymi żaglami, bocianie gniazda, masa grubych lin, robią wrażenie. Pokład jest naprawdę śliczny. Szkoda tylko, że pod pokładem czuć silnie minioną epokę.
24 stycznia
O wczesnym poranku opuściliśmy Fort de France i zapłynęliśmy do zatoczki Anse Noire – Czarna Zatoka. Nazwa pochodzi od plaży z czarnym piaskiem, jedyna taka plaża na południowym wybrzeżu Martyniki. Po zrzuceniu kotwicy, od razu złapaliśmy za maski i płetwy, wskoczyliśmy do pontonu i ruszyliśmy eksplorować pobliską jaskinię. Życia pod wodą tutaj jest ogrom i to zaledwie na dwóch metrach głębokości. Mieliśmy okazję zobaczyć skrzydlice ognistą. Skrzydlica zajmuje drugie miejsce na liście najbardziej toksycznych ryb świata. Atakuje jedynie, kiedy poczuje zagrożenie. Jest śliczna, ale jest w niej również coś co skłania do trzymania dystansu. Widzieliśmy konika morskiego, meduzy, żółwia, rozgwiazdy, jeżowce i sporo różnokolorowych ryb – karmazynowe, czarne z żółtymi paskami, czarne z chabrowymi kropkami na czole, w kolorach tęczy. Niektóre z gęstymi, długimi rzęsami i łuskami jakby były ręcznie malowane. Czasami mamy wrażenie jakbyśmy pływali w akwarium, otoczeni ławicą kolorowych, lubiących towarzystwo, ryb. Konik morski zrobił na nas największe wrażenie. Jest piękny, delikatny i sympatyczny. Meduzy natomiast były mało przyjazne. Sparzyliśmy się kilka razy na bliskim kontakcie z nimi. Zaliczyliśmy również nocne nurkowanie. W nocy mało jest kolorowego życia, ale widzieliśmy za to langusty i kalmary. Najpiękniejszy był świecący plankton pod wodą.
Ryby w tej zatoczce nie chcą brać, ale udało nam się wynurkować lambi zwane również conch – karaibskiego ślimaka. Najpierw testowaliśmy zalanie muszli 50% rumem, ale na ślimaku nie zrobiło to dużego wrażenia. Musieliśmy zatem przejść do bardziej radykalnych sposobów, za pomocą młotka i ostrego noża i zadziałało.
Usmażyliśmy go na oliwie z oliwek, z dodatkiem soku z limonki, chilli i czosnku.
Czasami zatokę odwiedzają rybacy. Za jedyne 3 piwa, zakupiliśmy pół siatki pysznych ryb, Ballyhoo. Urządziliśmy sobie nie lada ucztę na plaży.
Łukasza drugie podejście do polowania z kuszą. Piękne i smaczne Sweetlips wylądowało na naszym talerzu.
Mushroom Forest – Curacao
Od ponad miesiąca zakotwiczeni jesteśmy w zatoczce Santa Cruz, które okazuje się być idealnym miejscem na dłuższy postój. Przez większość czasu całą zatokę mamy tylko dla siebie. Rzadko kiedy jakiś jacht zapłynie w te strony, a jak zawita to przeważnie tylko na jedną noc. Zaprzyjaźniliśmy się z sympatyczną rodziną, która mieszka przy plaży i na terenie swojej posiadłości prowadzi restaurację oraz małe centrum sportu wodnego. Czasami rozpieszczą nas pysznym obiadem, czasami świeżo złowionym tuńczykiem, a raz w tygodniu zabierają ze sobą do supermarketu, co jest dla nas dużą pomocą, gdyż w obrębie 15 kilometrów nie ma żadnego, większego sklepu.
Santa Cruz i jej okolice, poza rajskim, dziewiczym klimatem, kryją w sobie sporo ciekawych, podwodnych perełek. Każdego dnia odkrywamy coś nowego. Ostatnio mieliśmy okazję eksplorować Mushroom Forest (las grzybów), który jest ponoć najciekawszą i najczęściej odwiedzaną podwodną atrakcją na Curacao. Nazwa pochodzi od uformowanego wertykalnie, w kształt grzybów, gwieździstego korala. Tak ukształtowany koral znajduje się na głębokości od 10 do 20 metrów. Przejrzystość wody sięga tu 35 metrów, tak więc miejsce przyciąga również osoby nurkujące tylko z maską i rurką. Można tu spotkać sporo ciekawych gatunków ryb i korala. Klimat tego miejsca jest niesamowity, wciąga i przenosi w baśniowy klimat
Rekin wąsaty, spiący pod jednym z koralowych grzybów.
Mieliśmy wielkie szczęście zobaczyć rzadkie zjawisko, które trwa od późnego popołudnia do rana jedynie dwa dni w roku. Ten widok przypominający dymiący komin to gąbka wypuszczająca spermę, która unosi się niczym gęsta mgła do metra ponad dnem. Sperma trafiając na gąbkę tego samego gatunku zapładnia znajdujące się w niej jajeczka.
Bogactwo korali, w sumie 57 gatunków, Curacao zawdzięcza specyficznemu kształtowi dna i typowi skały, który tworzy wyspę, jak również temperaturze wód 22 – 27 stopni Celsjusza na głębokości do 20 metrów, wysokiej i stałej zawartość soli i krystalicznej wodzie, która pozwala dużej ilości światła przedostać się na większe głębokości.
Nie tylko życie podwodne w tej części wyspy jest tak ciekawe, uwagę przyciągają również oryginalne klify. Wyspa utworzona została 87 milionów lat temu podczas dramatycznej erupcji wulkanu w okolicach Galapagos. Z upływem lat, kiedy płyty tektoniczne ziemi zaczęły się przesuwać i tworzyły się kontynenty, Curacao przemieszczone zostało w obecną część morza Karaibskiego. Ruch płyt powodował wypychanie morskiego dna i w wyniku kompresji miliardów szkieletów podwodnych stworzeń, zaczęły tworzyć się potężne fałdy skalne. Dziś przepiękne ornamenty z olbrzymich, skamieniałych korali urokliwie przyozdabiają brzeg wyspy.
Santa Cruz – Curacao
Nasz plan dotarcia na Bonaire nie wypalił.
Po przestudiowaniu locji w trasie, parę godzin przed celem, podjęliśmy decyzję płynięcia od razu na Curacao. Silnie nastawione na zarabianie pieniędzy i wyjątkowo chroniące środowisko Bonaire jest pełne zasad. Nigdzie nie można kotwiczyć. Postój jest możliwy tylko w kilku wyznaczonych miejscach na bojkach cumowniczych, a na noc wszystkie jachty muszą wracać pod stolicę Bonaire, Kralendijk. Znacząco ograniczona swoboda, za którą dodatkowo trzeba płacić 10 USD za dzień, kłóciła się z naszą życiową filozofią.
Curacao wraz z Arubą i Bonaire tworzy holenderską grupę wysp ABC, które wchodzą w skład Małych Antyli. Na pozór suche, pozbawione soczystej zieleni i skaliste tereny już po krótkim pobycie nabierają piękna i rozbudzają ochotę do głębszej eksploracji.
Od miesiąca zakotwiczeni jesteśmy w malowniczej zatoczce Santa Cruz leżącej dwie godziny żegługi na północ od stolicy Curacao, Willemstad. Na lądzie znajduje się publiczna plaża i dom zamieszkały przez jedną, sympatyczną rodzinkę, która prowadzi restaurację i centrum sportu wodnego. W tygodniu panuje tu totalna cisza i spokój, weekendy natomiast bywają gwarne i pełne tubylców. Rzadko kiedy zapływają tu jachty. Jeśli się jakiś pojawi to przeważnie tylko na jedną noc, tak więc w większości całą zatokę mamy tylko dla siebie. Okolica jest urocza, bogata w iguany, pelikany, papugi i piękne plaże. Brzegi są skaliste, woda czysta, lazurowa i bardzo ciepła – obecnie 32 stopnie celsjusza.
Na Curacao jest jedynie pięć miejsc, w których żeglarze mogą się zatrzymać. Jedno z nich to marina, a pozostałe to kotwicowiska wymagające pozyskania pozwolenia na postój. W lagunie Spanish Water można zostać do dwóch miesięcy, w pozostałych miejscach tylko 3 dni. Pozwolenia można odnawiać, ale w tym celu należy udać się do kapitanatu portu w Willemstad. Kapitanat może wydać pozwolenie na dłuższy okres jeśli jacht jest unieruchomiony z powodu usterki lub jeśli załoga dostanie zaproszenie od mieszkańca zatoki. Nie warto ryzykować i zatrzymywać się gdziekolwiek bez pozowlenia na dłużej, gdyż wyspa bardzo często patrolowana jest przez straż przybrzeżną, z wody i z powietrza.
Santa Cruz okazała się być dla nas totalnym rajem, ponieważ nie ma tu największego złodzieja czasu – internetu. Dzięki temu większość dnia spędzamy przy książce, polowaniu na skrzydlice, eksperymentowaniu w kuchni i zwiedzaniu świata podwodnego. Jest tu kilka ciekawych perełek, które warto odwiedzić.
Poniżej kilka zdjęć z naszych ostatnich wypraw podwodnych.
Odcinek XXV – Grenada i rejs na Curacao z przystanikiem na Los Roques
Ostatnia odwiedzona przez nas wyspa na Małych Antylach przed startem na ABC…
Los Roques
Grenadę opuściliśmy zwyczajowo przed zmrokiem. Dzięki temu, że nasz start poprzedzały dwa dni słabych wiatrów, morze było dość spokojne mimo 20kn wiatru i lekko kołysało żeglującą baksztagiem Indrę. Płynęło nam się bardzo przyjemnie, utrzymując średnią prędkość 5,5 kn. Tym razem w planie mieliśmy dotarcie do Los Roques, które udało nam się osiągnąć już po 2 dniach żeglugi. Należący do Wenezueli archipelag Los Roques to niemal nienaruszony przez działalność człowieka atol, który leży 156 km na północ od wybrzeża Wenezueli. To labirynty raf, lazur płytkich wód, śnieżno-biały piasek, około 50 wysp, wysepek i skały. Na stałe zamieszkała jest tylko jedna, największa wyspa Grand Roque (Wielka Skała). Na Los Roques mieszka około 1,500 mieszkańców, co roku jednak archipelag odwiedzany jest przez tysięce turystów. Zatrzymaliśmy się przy jednej z bezludnych wysepek leżącej na południowy wschód od nieco większej wyspy, Lone Palm. Wyspa wyglądała jakby była stworzona z muszli conch’a. Takiej ilości muszli zebranej w jednym miejscu nie widzieliśmy jeszcze nigdy. Był to szokujący i dość zastanawiający widok. Na wyspie poza kilkoma opuszczonymi szopami rybackimi nie ma nic. Wygląda na to, że kiedyś w tym miejscu masowo wyławiano ślimaki. Dziś wody stanowią rezerwat przyrody, dzięki czemu sporo żywych ślimaków można spotkać na dnie morza. Był to zdecydowanie dużo milszy i przyjemniejszy obraz dla oka i duszy. Byliśmy jedynymi turystami w tym miejscu. Otaczał nas tylko spokój i bezkres krystalicznej wody wieczorami okraszony pięknymi zachodami słońca i delfinami chętnie odwiedzającymi tą część akwenu. Fauna i flora w tym miejscu, aż tętni życiem. Jednego dnia podczas nurkowania z maską i rurką zawiesiliśmy się w jednym miejscu, nad opadającym od 5m do 50m dnem i obserwowaliśmy jak toczy się życie pod wodą. Otoczeni byliśmy olbrzymimi papugo rybami, żółwiami, kalmarami, meduzami, chabrowo-czarnymi surgeonfish, barakudami. Co chwila przypływały inne gatunki ryb. Obrazy i kolory zmieniały się jak w kalejdoskopie! Los Roques nie należy do najtańszych miejsc dla żeglarza. Za odprawę, wizę i pozwolenie na kotwiczenie w tym wyjątkowym miejscu musielibyśmy zapłacić około 300 USD. Koszt trochę nas przerósł. Postanowiliśmy więc skorzystać z porad innych żeglarzy i zatrzymać się tam tylko na chwilę bez odprawy. Nasz pobyt był krótki, ale bardzo treściwy i piękny pod każdym względem. Żal nam było opuszczać te dziewicze, baśniowe i pełne magii tereny tak szybko, ale nie chcieliśmy kusić losu. Po zaledwie dwóch dniach ruszyliśmy dalej, w kierunku Bonaire.
Podwodny park rzeźb – Grenada
Dawno już nie zaglądaliśmy na nasz blog, a to wszystko za sprawą braku dostępu do internetu. Kolejna rzecz, której uczymy się podczas tej wyprawy – funkcjonowanie bez dostępu do sieci. Okazuje się, że się da i musimy przyznać dobrze nam z tym. Dopiero teraz zauważamy jak internet wciąga i okrada nas z bezcennego czasu. Pierwsza rzecz jaką zawsze robiliśmy docierając do miejsca przeznaczenia było sprawdzenie czy są dostępne otwarte sieci. Jeśli nie było, wpadaliśmy w lekka panikę. Jak to, mamy żyć bez internetu?! Teraz jesteśmy totalnie wyluzowani. Zapływamy do pięknych, dziewiczych miejsc, robimy rozeznanie co się dzieje pod wodą, odpoczywamy i dopiero później sprawdzamy czy mamy stałe połączenie ze światem. Dziś doceniamy jeśli go nie ma. Dzięki temu większą uwagę poświęcamy sobie, książce i innym czynnościom, które nas pochłaniają.
Wiele się u nas wydarzyło od ostatniego wpisu. Aktualnie jesteśmy na Curacao, ale zanim do tego dojdę zatrzymam się jeszcze na Grenadzie.
Zanim opuściliśmy Grenadę postanowiliśmy odwiedzić pierwszy na świecie podwodny park rzeźb.
Znajduje się w południowo-zachodniej część wyspy w Moiliniere Bay. Cała koncepcja narodziła się po tym, jak w 2004 roku huragan Ivan nawiedził wyspę i w dużym stopniu wyniszczył faunę i florę.
Jason deCaires Taylor, rzeźbiarz artysta, z zamiłowania nurek poruszony tragedią wpadł na pomysł stworzenia podwodnego parku rzeźb, który miał pomóc ratować ekosystem. Park został założony w 2006 roku. Rzeźby tworzą sztuczną rafę dając solidną bazę wzrostu koralom, gąbkom i algom, których nieskończona ilość drobinek unosi się w wodzie w oczekiwaniu na punkt zaczepienia. Podwodna galeria ma również przyciągać turystów w tą część wyspy, tym samym odciążyć pozostałe podwodne zakątki, aby koral miał możliowość szybszej regeneracji.
Na głębokości od 2 do 12 metrów znajduje się 65 rzeźb romieszczonych na 800 metrach kwadratowych morskiego dna. Wszystkie rzeźby zbudowane zostały z ekologicznego materiału.
Koral bardzo szybko zaadoptował sztuczną rafę i zaczął nadawać rzeźbom przeróżne kolory i kształty. Ciekawy projekt, który mamy nadzieję w szybkim tempie przysłuży się do odbudowy życia. Na nas jednak nie zrobił dużego wrażenia. Może dlatego, że przejrzystość wody tego dnia była dość słaba i nie pozwoliła na ukazanie pełni barw, a może to jeszcze za wcześnie na magiczne efekty.
Naturalne bogactwa Grenady
Grenada nazywana jest Wyspą Przypraw. Nigdzie indziej na świecie nie rośnie tyle przypraw na kilometr kwadratowy co tutaj. Można tu spotkać plantacje gałki muszkatołowej, cynamonu, vanilii, goźdźików i imbiru. Poza przyprawami, na szeroką skalę uprawiane jest również kakao. Ze względu na żyzną wulkaniczną ziemię i upalne słońce, Grenada uprawia najbardziej aromatyczne kakao na świecie.
Kakao uprawiano już 1000 lat p.n.e. W kulturze Azteków i Majów wykorzystywane było do produkcji napoju kakaowego oraz jako forma płatnicza. Za cztery ziarna można było kupić dynię, za dziesięć królika. Kakao wykorzystywali również w przeróżnych ceremoniach, obdarowywano na przykład dzieci, które wchodziły w dorosłość. W 1504 roku Krzysztof Kolumb po swojej czwartej wyprawie do „Nowego Świata” sprowadził kakao do Europy, ale zostało zupełnie zignorowane. Przyjęło się dopiero w 1528 roku, kiedy to Don Herman Cortez przywiózł je ponownie do Hiszpanii. Dość szybko rozprzestrzeniło się po Europie i traktowane było jako szlachetny napój.
Na świecie występują trzy gatunki kakaowca:
Criollo – nazywana także księciem kakaowców, daje strąki z bardzo cienką łupiną. Kakao ma bardzo blady kolor i wyjątkowy, subtelny aromat. Odmiana ta daje niewielkie plony i jest bardzo wrażliwa.
Forastero – to rodzaj silniejszych i łatwiejszych w uprawie drzew dających większe plony. Strąki ziaren mają grubszą skórkę i bardziej gorzki, silniejszy smak. Kakao z ziaren forastero jest często nazywane „kakao masowym”, gdyż nadaje czekoladzie typowy, rozpoznawalny aromat.
Trinitario – jest hybrydą, krzyżówką powyższych typów drzew i charakteryzuje się właściwościami obydwu odmian kakaowca. Ma silny aromat, dlatego też idealnie nadaje się do produkcji gorzkiej czekolady, ponadto jest łatwa w uprawie.
Na Grenadzie rośnie głównie Trinitario i Forastero w niewielkiej ilość.
Fabryka czekolady The Grenada Organic Chocolate Company, którą mieliśmy okazję zwiedzić, ma niesamowita historię. Założył ją Amerykanin David Friedman, który przyjechał na Grenadę 15 lat temu. Pierwszy kontakt z tą wyspą miał już jako dziecko, gdyż jego ojciec spędzał tutaj każdą zimę ucząc medycyny i często zabierał ze sobą rodzinę. David będąc jeszcze studentem zadał sobie pytanie co jest dla niego w życiu ważne i w przeciągu paru dni totalnie przearanżował swój świat. Opuścił uczelnię parę miesięcy przed obroną, zamieszkał na squacie i pomagał ludziom. Parę lat później opuścił USA i osiadł na Grenadzie, którą był zauroczony od dziecka. Zbudował sobie skromny domek z bambusa, energię pozyskiwał z panela słonecznego i w pełnym szczęściu, często w towarzystwie Elli Fitzgerald rozbrzmiewającej z głosników, żył blisko natury i muzyki, którą kochał.
Kakao wykorzystywane było na Grenadzie w minimalnym stopniu, głównie do sporządzania napoju kakaowego. Mott Green (taki przydomek przyjął David, aby podkreślić swoje życie w zgodzie z naturą), chcąć wykorzystywać takie dobro naturalne na szerszą skalę, wpadł na pomysł założenia fabryki organicznej czekolady, dzięki której Grenada miała zostać zauważona przez resztę świata. Rozpoczął naukę o wytwarzaniu czekolady w Pensylwanii, pozyskiwał stare maszyny do jej produkcji, które naprawiał i transportował na Grenadę, póżniej również sam konstruował sprzęt. Przez długie lata zyski fabryki były prawie żadne, ale pozwalały na ciągłość produkcji i utrzymanie wielu miejsc pracy, w okresie zbiorów do 50-ciu pracowników.
Nasza wizyta w The Grenada Chocolate Company pozwoliła nam odkryć tajniki produkcji czekolady krok po kroku. Cały proces zaczyna się od zbiorów kakao. Owoce zrywane są ręcznie lub przy użyciu specialistycznego noża odcinane są od drzewa (fot. The Grenada Chocolate Company).
Następnie ziarna wraz z miąższem poddawane są fermentacji i suszeniu, które odbywa się w szklarniach przy użyciu energii słonecznej. Ziarna co jakiś czas są ręcznie obracane.
Gdy są już wysuszone poddane zostają pieczeniu.
Następnie zostają przesiane – oddzielona zostaje zewnętrzna skorupka ziarna.
Kolejnym krokiem jest mielenie ziaren i mieszanie. Część pozyskanego kakaowego surowca mieszana jest z cukrem oraz olejem kakaowym i przechodzi proces rafinacji. Z takiej mieszanki uzyskuje się płynną czekoladę.
Następnie czekolada rozlewana jest na formach, studzona i ręcznie pakowana.
Pozostała część surowca poddana jest procesowi wyciskania i odsączania oleju kakaowego, który dodawany jest do czekolady. Z tego procesu powstaje kakao.
Dziś czekolada The Grenada Chocolate Company sprzedawana jest w Europie, USA i na lokalnym rynku.Trzykrotnie nagradzana była srebrnym medalem za wysoką jakość przez Londyńską Akademię Czekolady. Produkowana jest z zawartością 60%, 71%, 82% i 100% kakao, również z dodatkiem soli morskiej. Fabryka całą energię potrzebną do utrzymania maszyn w ruchu pozyskuje z licznych paneli słonecznych. Export do innych krajów odbywa się w sposób ekologiczny. Do Londynu i Amsterdamu czekolada transportowana jest żaglowcem, a po Amsterdamie dystrybuowana jest przez cyklistów.
Mott Green zmarł rok temu w nieszczęśliwym wypadku. Miał jednak dwóch wspólników, którzy dumnie podtrzymują piękną ideę pomysłodawcy.
Nalej mi Rivers! – Gorzelnia rumu River Antoine Estate
Od dwóch tygodni eksplorujemy Grenadę, która oprócz tego, że jest wyspą przypraw – piękne drzewa gałki muszkatołowej można spotkać prawie wszędzie – produkuje również rum. Na wyspie znajdują się trzy gorzelnie, jednak najbardziej znana i największa jest ta, którą mieliśmy okazję zwiedzić.
Historyczna i wciąż czynna, do dnia dzisiejszego utrzymująca pierwotne metody produkcji trunku, gorzelnia River Antoine Estate założona została w 1785 roku. Od dnia powstania niewiele się tu zmieniło. W użyciu są wciąż takie same urządzenia do produkcji rumu jak stalowe kadzie, miedziane alembiki czy młyn produkcji G. Fletcher & Co. London & Derby. Spacerując po całej posiadłości ma się wrażenie, jakby zwiedzało się pracujące muzeum.
Całkowita powierzchnia River Antoine Estate to 162 hektary, na które składają się lasy z malowniczym jeziorem w kraterze i organiczne pola trzciny cukrowej. Trzcina ścinana jest ręcznie przez mężczyzn i porcjowana na pół metrowe kawałki, które następnie wiązane są przez kobiety w małe pęki przy użyciu liści trzciny.Tak przygotowana trzcina trafia z pola do młyna, gdzie poddana zostaje kilkakrotnemu miażdżeniu.Koło młyńskie napędzane jest wodą pozyskiwaną z jeziora.Łodygi z odpadu składowane są w jednym miejscu i suszone na słońcu. Część wykorzystywana jest jako naturalny nawóz na polach uprawnych, część natomiast przeznaczona jest do palenia pod kadziami.Wyciśnięty sok drewnianym korytem trafia do budynku obok, gdzie przechodzi proces filtracji. Do soku dodane zostaje wapno, które działa oczyszczająco i reguluje poziom kwasowości. Sok następnie zostaje podgrzany w pięciu stalowych kadziach. Kadzie różnią się od siebie rozmiarem i rozstawione są w różnej odległości od ognia co sprawia, że sok podgrzewany jest do różnej temperatury, od wysokiej do bardzo wysokiej.Z procesu podgrzania soku uzyskuje się gęsty syrop, który po wystygnięciu transportowany jest do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie leżakuje w ogromnych zbiornikach i bez dodania drożdży, w sposób naturalny fermentuje przez tydzień.Syrop następnie trafia do dwóch miedzianych alembików, które podgrzewane są drewnem do temperatury 250 stopni Celcjusza. Zajmuje się tym doświadczony palacz, który wie jakiego gatunku i jaką ilość drewna wrzucić do pieca, aby uzyskać odpowiednią temperaturę.Skroplony rum grawitacyjnie trafia do pomieszczenia obok, gdzie przechodzi test jakości.Rum sprzedawany jest w dwóch postaciach – 69% i 75%. Jeśli uzyskany alkohol jest za słaby, trafia ponownie do alembików i przechodzi proces destylacji jeszcze raz. Kiedy jest już wystarczająco mocny, rozcieńczony zostaje źródlaną wodą i ręcznie rozlany do butelek.
River Antoine produkuje około 850 litrów rumu tygodniowo przez 52 tygodnie w roku. Rum jest na tyle popularny i lubiany przez mieszkańców Grenady, że 100% produkcji zostaje skonsumowana tylko przez lokalnych. Gorzelnia na dzień dzisiejszy nie jest w stanie zwiększyć produkcji trunku, gdyż musiałaby zainwestować grube pieniądze w nowy, bardziej wydajny destylator, tym samym nie może pozwolić sobie na export.
Hasłem reklamowym gorzelni jest „DON’T SAY RUM, SAY RIVERS”, które idealnie przyjęło się wśród mieszkańców. Na pytanie jaki preferują alkohol, odpowiadają – pijemy rivers!