Wreszcie rzucamy cumy! Ruszamy ze sporym opóźniniem, a prognozy nie obiecują nam sprzyjających wiatrów…
Miesięczne archiwum: listopad 2013
Odcinek IX – Nie tylko my ruszamy z Gomery na Karaiby
Są więksi śmiałkowie w mniejszych skorupkach – zobaczcie sami!
Relacje z pokładu na odcinku od ujścia Tamizy do Wysp Kanaryjskich
6 września
Ach, nie mogę się doczekać, aż zobaczę nowe żagle w akcji. O 13:00 naszego czasu podjeżdża dźwig. Musimy ogarnąć graty, spakować i wysłać trochę narzędzi do Polski, coś z materiałów rozdać, ale na jachcie jesteśmy z grubsza ogarnięci. Z tematów do zrobienia z lądu zostało tylko woskowanie burt. Napięcie i zmęczenie sięga zenitu, ale co tam, zaraz będziemy na wodzie i życie zmieni się nie do poznania wraz z widokiem z pokładu.
Dziś odwiedził nas ponownie kapitan bosman i wspomagał doświadczeniem oraz parą rąk. Dostałem naganę za odwrotne zamontowanie anod gruszkowych. Może nie są zamontowane zgodnie z zasadami hydrodynamiki, ale za to stanowią część zmodyfikowanej, w oparciu o cenne wskazówki artykułu na temat modernizacji instalacji elektrycznej na jachcie. Nowy system refowania wymaga testu i jestem bardzo podekscytowany na wyniki – będzie łatwiej o tyle, że zmieniliśmy jeden z ‘odpadających’ z masztu kabestanów na nowy i ‘single line reefing’ ma szanse śmigać jak ta lala. Wyciąganie z wody zostawiło parę śladów na kadłubie i trochę się martwię o skutki wodowania, ale kierownik obiecuje szmaty na pasach oraz tych styranych na nabrzeżu oponach. Zobaczymy i zdamy relację.
Start przesunął się do poniedziałku ze względu na oczekiwaną w niedziele lub poniedziałek dostawę serwisowanych żagli oraz niedzielną wizytę fachowca od takielunku. Mamy za mocno, przez tegoż fachowca, naciągnięte wanty, co powoduje powstanie zmarszczki na pokładzie (mam nadzieje, ze to nie jest poważniejszy problem)! Jeśli nic poważnego nas nie zatrzyma w poniedziałek o 14:50 LT rzucimy cumy.
13 września
Od wczoraj stoimy w Bembridge na Isle of Wight.
Planowaliśmy zakotwiczyć w znanym nam miejscu niedaleko Yarmouth, żeby dokończyć przygotowania siebie i jachtu (stanie w błocie po pas i opieranie się o niszczące nabrzeże strasznie mnie bolało). Musieliśmy jednak zmienić plany, gdyż po paru godzinach żeglowania udało nam się złamać bom! Domniemane kontra szoty grota były chyba zaprojektowane jedynie jako dociągacze bomu do podpory, czego niestety nie zauważyłem wcześniej.
Wiało ze 20kn fordewindu, lecieliśmy motylem, Słoń za sterem ciągnął 8kn, nagle zgubił kurs i frunie bom, szarpniecie, zatrzymuje się pod katem może 30 stopni do osi jachtu i grot jakoś zmarniał… Kontry-nie-kontry są zamocowane za daleko w stronę rufy i pozwalają na jakieś 25 stopni ruchu – to wystarczyło by bom się rozpędził i podczas nagłego hamowania strzelił (to okucie, do którego były przytwierdzone osłabiało w dodatku bom, a szarpnięte zadziałało jak brzytwa na gardle). I tak zamiast kotwicy mamy Bembridge – piękne odkrycie cichego i skromnego (w przeciwieństwie do Cowes) portu, gdzie wcześniej produkowano Hovercraft i fachowców nie brak. Mają pospawać i wzmocnić bom za £80… zobaczymy.
Jacht po załadowaniu zapasów, materiałów konserwatorskich oraz narzędzi przypominał afrykański jacht transportowy, ale dziś jakoś się z większością uporaliśmy i pozostanie tylko koja magazynowa na portowej rufie.
Patrycja umocniła swoją więź z Indrą i bardzo ja grzało (dosłownie) nocne żeglowanie – mówiła, że marzła w kokpicie, nigdy za sterem! A jazda była niezła, bo po złamaniu bomu, na genule jedynie, udawało nam się wyciągnąć do 7kn, gdy porywy wiatru sięgały 23kn. Drugiej nocy sprawdziła się prognoza i rwało do 29kn, morze wciąż umiarkowane do łagodnego i poza latającym w mesie prowiantem nie było kłopotów. Zuri jednak nie wytrzymała próby morskiej i w sobotę nas opuszcza – zostanie nas trojka… Słoń się nie poddaje. Pierwsze dwie noce całe spędziłem w kokpicie z kolejnymi załogantami, głównie z Patrycją, bo reszta zaniemogła.
Do Gosport dojechaliśmy w 46h (169Nm), czekaliśmy 2 godziny na kotwicy na wejście do Bembridge i jesteśmy.
Inwestycja w kierunkowa antenę WiFi dalekiego zasięgu oraz odbiornik wysokiej mocy juz się właśnie zwraca – Vodafone 3G nie dochodzi tu, ale spośród 100 sieci dookoła kei coś się dla nas znalazło. Ściągam sygnał chyba z domu przy brzegu oddalonym od nas o jakieś 700m! Transmit 27Mb, receive 13.5Mb – można sprawdzić pogodę i surfować/mailować.
14 września
Dokręcamy kil korzystając z pływu – opieramy się keję stoczni remontowej i czekamy na niską wodę.
15 września
Bom pospawany… wzmocniony solidnie, wygląda OK poza jednym istotnym szczegółem – łamie się jakieś 3 stopnie w górę w miejscu spawu! Nic już na to nie poradzimy, a mam nadzieję, że zastosowane solidne wzmocnienia zapobiegną złamaniu na skutek naprężeń w punkcie zgięcia…
Dziś na kanale było w porywach do 40kn, a w porcie Bembridge (bardzo osłonięty) mało nas od kei nie oderwało ;o . Nad Biskajami buduje się mały wyż, na kanale NNW do 28kn jutro wiec rano ruszamy. Im bliżej Biskajów a dalej w kalendarz wiatr maleje… Zaształowaliśmy bardziej prowiant pod pokładem oraz ponton na nim, sprawdziliśmy grot po zamocowaniu bomu. Nie mogliśmy w tych warunkach sprawdzić który z dwóch starych żagli to mniejszy fok – chcę go od razu wciągnąć zamiast dużej genuy, zajmiemy się tym rano.
16 września
Wyszliśmy na 1.5 godziny przed wysoką wodą. Za główkami wiało 10kn od zachodu, więc ustawiliśmy się rufą do portu i ciągnęliśmy w stronę wschodniego krańca wyspy by tam zrobić zwrot i dolecieć, może nawet jednym halsem, pod Ile d’Ouessant… Dobiliśmy do tego samego pontonu po godzinie z genua w pierwszym refie… koleś z obsługi mariny leciał do pontonu jak do pożaru: „tyle jachtów tu widzę wchodzących… wychodzących… wasze wejście poderwało mnie z krzesła!”. Mimo porywów do 15kn wiatru wiejącego równolegle do kei udało nam się gładko zacumować. Zrzucenie genuy było półgodzinna walka trójki z szałem łopotu żagla.
Co nas zawróciło do portu?
Wiatr z 10kn rozwiał się do 20kn w niedługim czasie, więc zabraliśmy się za refowanie. Zrolowaliśmy genuę do pierwszego i właśnie kończyliśmy refować grota, kiedy usłyszałem: „straciliśmy sztag!”. Widziałem z zza steru genuę wiec nie rozumiejąc co masztowy miął na myśli stanąłem na burcie by zerknąć na dziób. Zobaczyłem miotający się po pokładzie dolny kraniec sztagu z bębnem rolera – zerwała się śruba mocująca
sztag do dziobu. Naciągnęliśmy sztag przywiązując go do knag dziobowych, ale nie wystarczająco mocno, by moc zrolować lub rozrolować i spuścić przy 25kn wiatru. Wracając z pomocą silnika i halsując jednocześnie próbowaliśmy zniewolić szalejący żagiel wolnym fałem, ale bezskutecznie – każdy kolejny obrót liny wokół sztagu był nowa bitwa o zamkniecie kolejnych paru centymetrów żagla. Wiatr już po chwili niweczył nasze zwycięstwo spychając linę na zrefowaną cześć genuy…
Więcej o usterce i jej naprawie w materiale wideo.
18 września
Po naprawieniu wszystkich usterek na Indrze, w końcu udało nam się opuścić Bembridge. Dziś jesteśmy już 3 dzień w podróży. Indra, jak na razie, sprawuje się świetnie. Pogodę, przez te dni, mieliśmy różną. Od słońca i 5kn po deszcz i silny wiatr, 34kn.
Dziś znów pada. Przyznam szczerze, że nie mogę się doczekać, kiedy w końcu opuścimy ta mroczną cześć świata.
Od pierwszego dnia podróży, codziennie towarzyszą nam delfiny. Obserwuje je z wielka ekscytacja. Czuje, ze to dobry znak od morza. Są takie piękne i pełne wdzięku. Pływają wzdłuż kadłuba, czasami krzyżują się przed dziobem, wyskakują z gracją z wody i wydają subtelne dźwięki. Cudowne istoty, niesamowity widok i wrażenia.
Jest 14:00, właśnie zakończyłam swoją wachtę. Mam chwile, aby się trochę ogrzać pod pokładem i przy okazji ugotować coś do zjedzenia. Dziś obiad już z resztek – tuńczyk z puszki z ryżem i kukurydzą. Pogoda się trochę klaruje. Przez chmury przedziera się słoneczko, ale wiatru prawie brak, chyba czeka nas silnik. To były tylko chwilowe przebłyski słońca, własnie nadciągnęły ciężkie mgły. Po 3 godz. motorowania w gęstej mgle, w końcu dotarliśmy na wyspę Ille D’ouessant (25Mn od Camaret), gdzie planujemy spędzić noc na kotwicy.
22 września
Wyspę opuściliśmy o 10:00. Mgła z rana była jeszcze gęściejsza niż wczoraj, ale szybko opadła i pojawiło się słońce. Cały dzień był piękny i słoneczny, ale bezwietrzny. Większą cześć trasy płynęliśmy na silniku.
23 września
Dotarliśmy wczoraj do Camaret (vis’a’vis Brest) – bardzo przyjemna marina, kilka pontonów i słodkie miasteczko (wiadomość z drugiej ręki, bo sam jeszcze nie wypuściłem się dalej niż pod prysznic. Kilka tematów technicznych, ponowne przeanalizowanie planu startu w środę i może zostanie mi chwila na zwiedzenie paru uliczek.
Dziś dzień zaczęłam od spaceru z aparatem po okolicy. Przy okazji zakupiłam francuskie bagietki i sery. Zrobiliśmy sobie nie lada ucztę.
Na Biskajach wyż, więc powinniśmy mieć bezpieczną przeprawę…
25 września
Dziś wielki dzień – płyniemy przez Biskaje.
Planowaliśmy opuścić Camaret o 7.30, ale wszyscy zaspaliśmy, obudziliśmy się dopier o 8:00. Szybki prysznic, szykowanie termosów z kawą i herbatą, kanapki, napełnianie zbiorników wodą i jeszcze pod osłoną mgły opuszczamy Camaret. Mgła towarzyszyła nam przez pierwsze 2 godz. I tym razem są z nami delfiny. Pojawiają się i w dzień i w nocy. Fajnie mieć takich wiernych kompanów podróży.
30 września
Od wczoraj 22:00 LT jesteśmy w La Coruna, Hiszpania przywitała nas chłodem i deszczem.
Biskaje w sumie zajęły nam 5.5 dnia. Rejs spoko poza paroma godzinami (w sumie) flauty i trzepania żaglami oraz gęstej mgły w dzień i w nocy (parę razy widoczność spadła do 25m, ale AIS działa jak na razie na tymczasowej antenie do 7Nm i daje trochę spokoju). Fronty do dupy, wiec jesteśmy uziemieni tu przynajmniej do końca tygodnia.
Dla całej naszej trójki – Słoń, Huzar i Ja – to był najdłuższy rejs w życiu, żeglowanie non stop, dzień i noc. Czuliśmy satysfakcję! Super przeżycie, szczególne nocne wachty. Noc potrafi pobudzać wyobraźnię, mimo to lubię nocne pływanie, czuję się zadziwiająco bezpiecznie.
Nie zawsze pod pokładem można było normalnie funkcjonować. Ciągłe przechyły nie ułatwiały utrzymywania równowagi, gotowania i spania. Mimo to, nie tęsknię za równą podłogą, wygodnym i ciepłym łóżkiem!
No i delfiny, każdego dnia z nami. To musi być jakiś znak.
W La Coruna byliśmy parę dni. Cześć czasu spędziliśmy na kotwicy, cześć w marinie pracując nad Indrą i przygotowując ją do dalszej podróży. Ostatniego wieczoru przed wypłynięciem, udaliśmy się pospacerować po starym mieście. Spacer zakończyliśmy w super klimatycznym miejscu sprzedającym dojrzewające szynki i lokalne sery. Widok powywieszanych pod sufitem dojrzewających ud świńskich był niesamowity i do tego zniewalający zapach dojrzewającego mięsa w powietrzu. Zakupiliśmy kilka plastrów 2 letniej szynki, do tego kilka kawałków sera i czerwone wino. Połączenie tych wszystkich smaków zwaliło nas z nóg! Niektóre szynki potrafią tak dojrzewać nawet 5 lat. Po spacerze udaliśmy się na łódź, wypoczywać i zbierać siły na jutrzejszy dzień. Dzień rozpoczęliśmy od wizyty w supermarkecie, później prysznic, tankowanie wody do zbiorników i ruszamy. Kolejny postój Figuar de Foz, Portugalia. W sumie mamy do pokonania ok 200Nm.
8 października
Do Figueira da Foz dotarliśmy o północy.
Podczas naszego przelotu do Portugalii, zawitał do nas gość z dalekiego lądu. Został z nami całą noc. Przysiadł sobie wygodnie na suszarce do naczyń pod pokładem i spał tak do 5:00 nad ranem. Po całonocnym wypoczynku na Indrze, poleciał dalej.
Portugalia powitała nas letnią pogodą. Miła odmiana po zimnej i deszczowej Hiszpanii. No, to tylko po piwku w kokpicie, aby uczcić zaliczenie kolejnego etapu podróży i można udać się na spoczynek. Poranek był cudowny! Pieścił nasze ciała upalnymi promykami słońca, do tego prysznic po 3 dniach spędzonych na wodzie. Wszystkie zmysły szalały z radości. Po śniadaniu udaliśmy się na rekonesans po okolicy. Portugalia urzekła mnie swoją oryginalnością. Miasteczko pełne było budynków z ceramicznymi, różno wzorzystymi i kolorowymi fasadami
i do tego piękne plaże. W drodze powrotnej, zakupiliśmy w supermarkecie na obiad kawałek dojrzewającej wołowiny, owoce i warzywa. No i kolejne miłe zaskoczenie. Wszystko smakowało wybornie. Tak odmiennie od tego co zwykliśmy jadać w Londynie. Na nowo poznajemy smaki. Smaki czystej natury!
Następnego dnia znów byliśmy w podróży. Tym razem celem było Alvor. Alvor jest przepiękna wioseczka rybacką z wąskimi, malowinczymi ulicami i klimatycznymi knajpkam z pięknymi obrusami w kratkę na stołach. Miejsce, w którym wszystko toczy się własnym pędem. Wszyscy są zrelaksowani, uśmiechnięci, zadowoleni z życia.
Portugalia jest piękna! Ludzie są bardzo radośni, jedzenie i wino przepyszne, zapachy natury unoszące się w powietrzu. Do tego pierwsze ciepłe morze i słońce od początku podróży. Jestem zauroczona!
Podczas pierwszej kolacji w restauracji, mogliśmy doświadczyć portugalskiej gościnności. Zaprzyjaźniliśmy się z portugalska parą, która siedziała tuż obok nas przy stoliku. Od niewinnego pytania, na temat portugalskiego jedzenia, rozmowa potoczyła się w różne strony tematyczne, trwała 3 godziny i zakończyła się degustacją lokalnych trunków. Z Ricardo i Sandrą spotkaliśmy się jeszcze raz, tym razem u nas na łódź i jednego dnia wspólnie żeglowaliśmy. Odwiedziliśmy kilka pobliskich, pięknych lagun a dzień zakończyliśmy w Ich ulubionej tawernie w Portimao, degustując lokalne pyszności – owoce morza, ryby, acordaz – tradycyjną, portugalską zupę z czerstwego chleba, przepyszne desery i lokalne wina. To naprawdę była uczta dla wszystkich zmysłów.
14 października
Właśnie stoimy koło największego na świecie trimaranu, który czeka na ‘złą’ pogodę by spróbować pobić rekord trasy Kolumba – Cadiz –San Salvador (plany – coś ponad 7 dni).
Maxi Spindrift 2:
The largest offshore racing maxi trimaran ever built
Lenght overall 40 m
Beam overall 23 m
Air draft 47 m
Hull draft 5,80 m
80 tons of mast foot pressure
Po cudownym, wypoczynkowym i relaksacyjnym czasie w Alvor i Portimao udaliśmy się do Villamoura, gdzie mieliśmy umówione spotkanie z fachowcem od takielunku. To było ciężkie doświadczenie. Trafiliśmy do portu, w którym były same ociekające kasą łodzie motorowe i jachty. Zrobiliśmy co mieliśmy zrobić i parę godzin później byliśmy znów w podróży. Tym razem do Faro (z polecenia pomocnika fachowca od olinowania). Miejsce miało być klimatyczne, z ryneczkami rybnymi i parkiem narodowym. Do Faro zapłynęliśmy ok 22:00. Przerażeni wielkim miastem i nisko przelatującymi samolotami co 2 min, z samego rana byliśmy ponownie w podróży. Tym razem wracaliśmy do naszego, pięknego Alvor, gdzie wiedzieliśmy że w spokoju i ciszy, blisko pięknej natury zrelaksujemy się przed kolejną, tym razem dłuższą podróżą na Wyspy Kanaryjskie.
Powrót z Faro okazał się być wielką i ciężką przygodą. Najpierw silne prądy nie pozwoliły nam opuścić okolicy (czekaliśmy na odpływ ok. 1 godz.), później silny, w dziób wiatr a na zakończenie flauta i silnik ;(
Do Alvor zapłynęliśmy o 6:00. Podróż była długa i bardzo wyczerpująca. Po krótkim odpoczynku, aby nie tracić czasu, udaliśmy się do miasteczka. Odwiedziliśmy restauracje Casa d’Avo Maria , którą wypatrzyliśmy w jednej z ulotek. Miejsce z opisu brzmiało ciekawie. Miało serwować prawdziwe smaki Portugalii, zdrowe i pyszne jedzenie. Po 2km spaceru na obrzeża Alvor, dotarliśmy do Casa d’Avo Maria. Restauracja okazała się być przydrożnym barem, w którym usłyszeliśmy od kelnera, że musi sprawdzić w kuchni, czy coś jeszcze zostało do jedzenia. Była zaledwie 15:00. Mieliśmy dużo szczęścia, załapaliśmy się jeszcze na duszony policzek świński i zupę warzywną. Posiłek był smaczny, ale nie byliśmy usatysfakcjonowani, ponieważ spodziewaliśmy się hitów kulinarnych!
Największą atrakcją całej wyprawy były przepyszne, żółte figi rosnące tuż przy drodze i osiołek właścicielki restauracji.
28 października
Mimo niekorzystnej pogody, właśnie dziś musimy opuścić Portugalię bo terminy gonią. Muszę przyznać, że nie jestem jeszcze gotowa na opuszczenie tego pięknego kraju. Nie zdążyłam się nasycić! No nic, może w drodze powrotnej uzupełnię braki.
Terminy nas gonią bo Kuba z Natalia lada chwila będą czekali na nas na Teneryfie. Planują zaledwie tygodniowe wakacje, tak więc pędzimy, żeby nie stracić nawet jednego dnia z Nimi. On the Road Again… Docelowy port Santa Cruz. W sumie mamy do pokonania ok 600 Nm.
Przelot z Portugalii na Teneryfę nie był lekki. Pogoda nas nie rozpieszczała. Przez pierwsze 4 dni mieliśmy ciągłą walkę z wiatrem, który nie odpuszczał i ciągle wiał w dziób. Jednej nocy dopadła nas burza. Dwa razy zostaliśmy przemoczeni do suchej nitki i wyziębieni. Cała noc była niezłą walką z ciężką pogodą. Chyba jeszcze nigdy nie przeżyłam takiej burzy. Grzmoty i pioruny były przerażające. Wiatr wiał w porywach do 40kn. Ok 6:00 nad ranem pogoda trochę odpuściła. Ustawiliśmy samoster i położyliśmy się na godzinę, troszkę wypocząć i się ogrzać. O 7:00 znów byliśmy w kokpicie. Pogoda wciąż nie za wesoła. Duże fale, wiatr do 25kn i ciężkie chmury. Wiało tak do samego południa, aż w końcu przyszła ulga i wyszło słońce. Od razu obwiesiliśmy Indrę mokrymi ciuchami. Pod wieczór wiatr odkręcił. Jak miło! Czekaliśmy na ten moment wystarczająco długo. Nareszcie z lekkościa płyniemy do celu i w końcu widac jakiś progres na mapie. Do celu pozostalo 280Nm. Jeśli korzystne wiatry będą się utrzymywać, na Teneryfę powinniśmy zapłynąć za 3 dni. Mam nadzieję, że tak będzie bo zapasy pitnej wody i jedzenia się kurczą.
6 listopada
Po długich 8 dniach na morzu, w końcu z zza chmur zaczyna wyłaniać się Teneryfa. Co za widok, długo wyczekiwany! Nasza radość nie zna granic. Już po mału zaczynaliśmy tracić nadzieję, że w ogóle dopłyniemy.
Na Teneryfie spędziliśmy ponad tydzień. Większość czasu z Kubą i Natalią. To był super, relaksacyjny czas. Jednego dnia zjechaliśmy całą wyspę samochodem, później relaks na plaży, w miasteczku wodnym, body surfing na falach, snorkeling, nie obyło się również bez odrobiny pracy. Kuba walczył dzielnie nad naszym pontonowym silnikiem a Natalia dzielnie Mu asystowała. Po tygodniu dołączył do nas Piotr, nasz przyjaciel i załogant na najbliższe 6 m-cy. Cieszymy się, że mamy więcej życia na pokładzie naszego domu i sporo doświadczonego, żeglarskiego wsparcia. W dniu opuszczenia Teneryfy, zerwał nam się ponton. Zauważyliśmy to juz po zmroku. Próbowaliśmy przeszukiwać szperaczami brzeg, niestety bez sukcesu. Z niezbyt fajnymi minami opuszczamy Teneryfę. No i znów koszty.
Następny postój na La Gomera, port docelowy San Sebastian. Miasteczko nazywane miastem Kolumba, ponieważ w 1492 roku, tuż przed pierwszą wizytą w Ameryce, Krzysztof Kolumb zapłynął właśnie do San Sebastian uzupełnić zapasy żywieniowe. Mamy do pokonania w sumie ok 50Nm. Płynęliśmy cała noc, pogoda przyjazna, średnio 15kn wiatru. O 7:00 nad ranem dopływamy do portu. Tam, na kei, czeka juz na nas Adam, kolega z W-wy. Adam jest kapitanem czarterowanego katamaranu. Ze swoją załoga zmierza na Teneryfę. Przywitał nas wybornie, rumem i miodem, czyli kanaryjskim trunkiem. Marina jest przepiękna, ślicznie usytuowana. Dookoła góry i woda. Po pierwszych wrażeniach jestem pełna ekscytacji co przyniesie same miasteczko. Z załogą katamaranu, zaraz po śniadaniu, wypożyczamy busa i zjeżdżamy całą wyspę. Dzień był pełen wrażeń, szczególnie kąpiel w oceanie. Fale robiły z nami co chciały. Po dwóch razach, kiedy mała fala zwaliła mnie na kolana, trzymałam się już z daleka i z brzegu tylko dopingowałam odważnym. Wycieczkę zakończyliśmy pyszną kolacją w klimatycznej knajpce. Po powrocie do mariny, krótkim odpoczynku i prysznicu, spotkaliśmy się wszyscy ponownie na pokładzie katamaranu przy gitarze. Nasz głośny śpiew na ustach, przyciągnął kolejną polską załogę.
19 listopada
Po spędzeniu tygodnia na San Sebastian, postanowiliśmy zmienić lekko klimat i przenieść się na sąsiednią wyspę, La Palmę. Zapłynęliśmy do Santa Cruz. Jak dotąd najpiękniejsza i najbardziej zielona wyspa.
Jednego dnia postanowiliśmy wynająć samochód i zwiedzić cześć wyspy. Trafiliśmy do super miejsca, wysoko w górach. Miejsce było zupełnie nie oznakowane. Koło budynku stały jednak dwa autokary i unosił się dym z komina. Wokół domu były tylko pola winorośli.
Bez dłuższego namysłu, postanowiliśmy tam zajrzeć.
Okazało się, że to restauracja, w której można zjeść lokalne, pyszne potrawy i degustować wina. Byliśmy już po dużym posiłku, więc skusiliśmy się tylko na talerz sera owczego (tak dobrego sera owczego jeszcze nigdy nie jedliśmy) i degustowaliśmy dwa gatunki czerwonego wina.
Wszystko było pyszne. Do tego przemiła atmosfera wirująca w powietrzu. Miejsce opuściliśmy z 5 butelkami wina, 1kg sera owczego (każdego dnia, w promykach słońca w kokpicie, jemy i wspominamy ten dzień), 3 nalewkami i wielkim słojem pysznego miodu. Gratis dostaliśmy pyszną, warzywną zupę.
Samochód wykorzystaliśmy również do zrobienia poważnych zakupów żywieniowych na ok m-c naszego rejsu przez Atlantyk. W supermarkecie kasjerka chyba nigdy, w swojej karierze, nie przeżyła takich klientów. Nawet ludzie kolejkujący się do kasy żartowali sobie, widząc nasze ogromne zakupy, że chyba wojna idzie. W ramach wdzięczności za tak obfite zakupy, dostaliśmy paczkę czekoladowych cukierków i 2 dezodoranty :)
Po kilku dniach spędzonych na La Palmie, zapłynęliśmy na El Hierro. Mało zaludniona wyspa, marina bez pryszniców. Jak dla mnie, za mało zieleni. Wciąż ładnie, ale nie tak jak na La Palmie. Jednak, jak to w życiu bywa, wszystko ma w sobie coś szczególnego, w mniejszym lub większym stopniu. Ta wyspa przyniosła nam sporo walorów smakowych – świeże, prosto z drzewa migdały i figi.
Figi szły wybornie z wcześniej zakupionym na La Palmie serem owczym. Kurcze, jak sobie przypomnę te figi zakupione w Londynie, w supermarkecie… Dziś wiem, że tylko wyglądem przypominały figi.
21 listopada
Po 2 dniach spędzonych na El Hierro, postanowiliśmy wrócić do San Sebastian, skąd odbieramy nasz nowy ponton z silnikiem. Dostawa z UK za ok 7 dni. Jak tylko odbierzemy przesyłkę i zrobimy ostatnie zakupy – świeże owoce i warzywa, ruszamy przez Atlantyk. Początkowo planowaliśmy zrobić postój 2 dniowy na Cape Verde, ale w związku z tym że dostawa pontonu bardzo się opóźnia, a kolejna załogantka Ula, żona Piotra przylatuje do nas na Martynikę 17 go grudnia, Atlantyk będziemy pokonywać jednym przelotem.
Podczas żeglugi z El Hierro do San Sebastian, w końcu udało nam się złapać pierwszą rybę. Pierwszego, białego tuńczyka, ok 30cm dł. Radość i ekscytacja była ogromna. Piotr, bez chwili namysłu złapał za nóż, Huzar walczył z nawinięciem żyłki na kołowrotek i wyczepieniu tuńczyka z haczyka, ja złapałam za aparat – role przydzielone naturalnie, bez wysiłku i dyskusji. Pierwsza, złowiona ryba, oczywiście poszła na surowo, z sosem sojowym, wasabi i marynowanym imbirem (wyruszyliśmy w podróż w pełni przygotowani).
Wow, aż na samo wspomnienie ślinka mi cieknie. Mam nadzieję, że Atlantyk będzie pełen łatwych ryb i będą częściej wpadać na obiad.
25 listopada
Z pontonem wyszły wielkie jaja. Dostawy jednak nie będzie. Okazało się, że aby odebrać przesyłkę, potrzebujemy kanaryjski nr podatnika, którego oczywiście nie posiadamy. Odkręciliśmy całą sprawę i pontonu będziemy szukać na Martynice.
Dziś w nocy opuszczamy Wyspy Kanaryjskie. Fajnie było, ale czas ruszać dalej. Troszkę się tu zasiedzieliśmy, całe 3 tygodnie.
Odcinek VIII – El Hierro
Odcinek VII – La Palma
Odcinek VI – La Gomera
Odcinek V – Z Portugalii na Wyspy Kanaryjskie