Ile kosztuje rejs dookoła świata?

Pytanie o koszt rejsu jest chyba jak pytanie o koszt życia w mieście… W jak dużym mieście? W której części kraju? Dom czy mieszkanie? Sam kosisz trawnik? Naprawiasz cieknący kran? Oszczędzasz energię?

Można? Maożna!

Jacht i jego przygotowanie łącznie z zakupem nowych żagli kosztowało nas 51 000USD.

Do Kanarów wydawaliśmy 1000USD miesięcznie. Trochę minąło czasu zanim nauczyliśmy się brać kurs na kolejne kotwicowisko zamiast na kolejny port (marinę) i zmieniliśmy zwyczaje konsumpcyjne (mniej bali i lokali).

Na Karaibskim na naszą dwójkę i jacht wydawaliśmy już tylko ok. 500USD miesięcznie (konserwacja jachtu, diesel i odprawy na Małych Antylach to pewnie 100USD w tej kwocie).

Na Pacyfiku jest drożej, średnie wydatki skoczyły może do 600-700… nie wiemy dokładnie, bo już nie prowadziliśmy księgowości :) Brak tanich supermarketów oraz wyższe koszy wjazdów są głównymi powodami. Jeśli uda Wam się z Panamy do Francuskiej Polinezji dowieźć alkohol to będziecie mieli najmocniejszą tam walutę :)

Powyższe kwoty będą skorygowane następującymi warunkami: Jakim płyniesz jachtem (wielkość, wiek, stan, materiał kadłuba)? Sam konserwujesz i remontujesz? Jakim jesteś żeglarzem? Ile masz szczęścia? Gdzie chcesz zawinąć? Jak często cumujesz w marinie?

$100 od osoby za wejście do parku??! Wizyta w zoo bez krat – bezcenna!

Na Małych Antylach koszty wiz i pozwoleń są marginalne. Odprawa i pozwolenie na żeglowanie po parku Los Roques to około 500USD, wjazd do Panamy przy 2 osobach 400USD, Isla Isabela na Zarpe (tańsza opcja wjazdu na Galapagos, chyba już nie dostępna) z biletami do parku dla 2 (park jest wszędzie :) 700USD. Wizy, pozwolenia itp na wyspach Zachodniego Pacyfiku kosztowały nas 100-200USD na kraj. Najświeższe informacje o procedurach i kosztach wjazdowych znajdziecie na forach żeglarskich i na noonsite.

Im więcej masz, tym więcej wydasz… jeśli masz mniej, to pewnie też podołasz :D

Forsa jest niezbędna, ale nie najważniejsza… Język obcy (a lepiej dwa, angielski i francuski),  umiejętność radzenia sobie w nowych sytuacjach i nieznanym terenie to podstawa. 

Jeśli nie masz jachtu i/lub kasy szukaj innej opcji – dziś większość oceanicznych wagabundów to ludzie przeżywający drugą młodość i choć pełni optymizmu, nie zawsze radzą sobie na swoich często przerastających ich możliwości jachtach. Dobry żeglarz, złota rączka, kucharz, obrotny poliglota czy grajek mają duże szanse na znalezienie biletu „za jeden uśmiech”. Najbardziej popularną stroną, na której spotykają się właściciele jachtów i marzący żeglarze to findacrew

Mathi żeglował z nami na stopa z Vanuatu do Nowej Kaledonii

Nie ile masz, a jak bardzo chcesz jest kluczem do sukcesu. Cała reszta to wymówki. Kto tego nie pojął, nie zapłynie daleko…

Siły natury

santa cruz curacaNasz postój w Santa Cruz, przez całe osiem tygodni, był mega spokojny. Nie przypuszczaliśmy, że może nam tam coś grozić. Do tego prognoza pogody też nic nie zapowiadała. Morze jednak zaczęło alarmować o zmianie warunków już 24 godziny wcześniej. Przybrzeżna fala nocą stawała się lekko agresywna mimo nie przekraczającego w porywach 20 kn wiatru, w ciągu dnia krystaliczna i przejrzysta woda zrobiła się mętna. Wtedy jeszcze nie przyszło nam do głowy, że ta lekka zmiana warunków na wodzie może przynieść aż takie efekty.

Późnym wieczorem, kiedy po mału myśleliśmy o układaniu się do snu, wchodzące w zatokę martwe fale zaczęły rosnać w siłę i wprowadzać jacht w dość intensywne i nieprzyjemne kołysanie. Indra tańczyła na fali tak, że wszystkie niezabezpieczone rzeczy pod pokładem zmieniały miejsce, a książki spadały z półek. Łukasz wyszedł z propozycją, że wskoczy do wody i sprawdzi czy kotwica dobrze nas trzyma. Przeraził mnie ten pomysł, gdyż tyle co wróciłam z kokpitu i widziałam jakie morze stawało się wzburzone. Po chwili ostrej dyskusji na temat szalonego pomysłu, sytuacja na wodzie przybrała już taki obrót, że jedyne co mogliśmy w tym momencie zrobić to w sekundzie przygotować jacht do opuszczenia zatoki.
Natychmiastowa ewakuacja z Santa Cruz odbyłaby się gładko i bez większych emocji, gdyby nie pomoc, której udzieliliśmy zaprzyjaźnionemu właścicielowi domu przy plaży w Santa Cruz. Kiedy fala urosła na tyle, że trzymanie 10-cio metrowej motorówki na bojce cumowniczej groziło jej zerwaniem, Junie wypłynął Antonellą z zatoki na otwartą wodę, aby ratować ją przed zniszczeniem. Byliśmy w trakcie szykowania Indry do podniesienia kotwicy, kiedy usłyszeliśmy w radiu wołanie o pomoc. Cuma od mniejszej, 5-cio metrowej łodzi, którą Junie ciągnął za sobą, wkręcila się w śrubę i zadławiła silnik. Panicznie wołał o pomoc, bo znosiło go na skały. Po chwili zrzucił kotwicę na 30-tu metrach głębokości i próbował uwolnić cumę ze śruby. Jedyne co mógł zrobić w tych warunkach to odciąć linę i pozwolić mniejszej łódce odpłynąć na fali. Kiedy dotarliśmy do niego, silnik Antonelli znów pracował, ale ręczne wyciągnięcie kotwicy w takich warunkach nie było łatwe (Antonella nie jest wyposażona w windę kotwiczną). Poprosił nas o pomoc w uratowaniu łódki zanim rozbije się na skałach, a sam dalej walczył z kotwicą. Obie łódki są dla Juniego ogromnie ważne, gdyż pracują na jego utrzymanie. Codziennie wozi nimi turystów na różne wodne atrakcje po okolicy.
Łódka dryfowała nieopodal klifów. Podpłyneliśmy do niej i zaczęliśmy tworzyć plan najskuteczniejszego podejścia. Łódź wykonana jest z tworzywa sztucznego, dlatego też obawialiśmy się, że podchodzenie do niej za blisko, szczególnie przy tak rozszalałej fali, mogłoby uszkodzić kadłub Indry.
Morze było nie ugięte. Łukasz wskoczył do naszego pontonu, który zaknagowany był na rufie na 6-cio metrowej cumie, a ja ćwiczyłam „podchodzenie do tonącego”. W jednej ręce trzymałam szperacz, który nie spuszczał łódki z oka, drugą ręką sterowalam Indrą walcząc z silną falą. Zataczając i zacieśniając okrąg, po kilku rundach, znalaźliśmy się przy dryfującej łódce wystarczająco blisko, aby Łukasz mógł swobodnie do niej wskoczyć.
Cała przygoda z rozgniewanym morzem na tym się nie kończyła. Następnie przyszło nam odstawić wyratowaną łódkę na brzeg, gdyż Junie nadal walczył z podniesieniem kotwicy. Sprawdziliśmy czy ma wszystko pod kontrolą i ruszyliśmy w kierunku brzegu.
Fale w zatoce szalały jeszcze intensywniej. Oświetlony brzeg plaży zdradzał stan rozgniewania morza. Fale wyrzucały na brzeg pływające pomosty, ponton leżący na jednym z nich wirował w powietrzu, woda rozbryzgiwała się na klifach na wysokość pięciu metrów. Widok był naprawdę spektakularny, ale też mega przerażający.
Junie zaproponował, aby Łukasz podpłynął pod dom i poprosił jego żonę, aby odwiozła go na pokład Indry. Yuri widząc nadpływającego Łukasza wyszła przed dom i w tym momencie zobaczyła jak jedna z fal załamuje się na dziobie motorówki i wypełnia ją w połowie wodą. Była trochę przerażona koncepcją wciągnięcia jej do akcji. Łukasz również nie był przekonany co do słuszności pomysłu, więc sam wrócił na Indrę, by dodatkowo zabrać ze sobą na brzeg nasz ponton. Sprawne przekazanie pontonu nie było proste. Fale szarpały cumą pontonu i odknagowanie go sprawiało mi sporo bólu, do tego zaczęło mnie znosić na płyciznę. Byłam już na 2,3 metrach głębokości bardzo blisko skał (Indra ma 1,8 metra zanurzenia). W ostatniej sekundzie uwolniłam ponton i wypłynęłam z płytkiej wody.
Po dłuższej chwili dosłownego serfowania na załamującej się przybrzeżnej fali, Łukasz w końcu wprowadził bezpiecznie i w całości łódkę do laguny.
W tym czasie Juniemu udało się wyciągnąć kotwicę i zmierzał w kierunku brzegu. Antonella z gracją wpłynęła do laguny na jednym ślizgu i wylądowała dziobem na plaży. Junie przywiazał ją do pobliskiego drzewa z nadzieją, że do rana będzie tam bezpieczna.
Woda w lagunie okazala się być dość spokojna dzięki płyciznom, które tam są. Miejscami głębokość sięga zaledwie 30-tu centymetrów.
Łukasz, po zabezpieczeniu motorówki, ruszył pontonem w moim kierunku.
Czekałam na Niego w zatoce. Nie chciałam oddalać się za bardzo w morze, aby miał krótszą drogę powrotną. To jednak sprawiło, że przyszło mi zmagać się z olbrzymią falą, która podrywała dziób Indry wysoko nad wodę i z impetem na nią opadała. Moje emocje sięgały zenitu. Nie wiedziałam czy Łukasz jest bezpieczny, do tego zostałam zupełnie sama na pokładzie i byłam zdana tylko na siebie. Na całe szczęście wszystko przebiegło pomyślnie i już po chwili wspólnie opuściliśmy niebezpieczne wody zatoki.
O drugiej nad ranem, po trzech godzinach intensywnych wrażeń, skontaktowaliśmy się ze strażą graniczną w celu pozyskania aktualnej prognozy pogody. Zapowiadane wiatry nie miały przekraczać 17 kn, fala 1-go metra, tak więc postanowiliśmy od razu ruszyć w kierunku leżącej w południowej części wyspy laguny Spanish Water. Po kilku milach, w miejscu gdzie linia brzegowa zagina się z zachodniej na południowo-zachodnią, morze zaczęło się wypłaszczać.
Z Santa Cruz do Spanish Water jest zaledwie 26 mil, ale płyneliśmy pod wiatr, tak więc czekała nas długa przeprawa i wiele halsów. W sumie płynęliśmy 13-cie godzin.
Po dotarciu na miejsce, zjedzeniu ciepłego posiłku i ogarnięciu chaosu pod pokłądem udaliśmy się na zasłużony spoczynek.

Spanish Water jest bardzo zorganizowanym miejscem z wyznaczonymi sektorami, w których można kotwiczyć i zawsze wypakowane jest po brzegi jachtami. To jest zdecydowanie jego minusem, ale osłonięte jest od morza górami i sporym pasem lądu co sprawia, że jest najspokojniejszym kotwicowiskiem na wyspie i prawdopodobnie najlepszym miejscem na przeczekanie okresu huraganowego na Karaibach. Zwykle omijamy takie miejsca wielkim łukiem, gdyż wolimy być blisko natury wolnej od nakazów i tłoku. Tym razem jednak nie wyszło i wszystko wskazuje na to, że do grudnia przyjdzie nam tu pozostać.

Do Nowego Świata

Po załatwieniu wszystkich spraw – ostatnie zakupy żywieniowe, diesel, tankowanie wody do zbiorników oraz baniaków 5 i 8 litrowych, o świcie opuściliśmy San Sebastian.

IMG_7727n

Poranek był piękny. Wachty rozpoczyna Łukasz, później Piotr i dopiero ja. Cieszy mnie to ogromnie, bo po całonocnej pracy nad naszym blogiem, czuję się dość wycieńczona. Z wielką ochotą położę się choć na chwilkę.

30 listopada

Dziś, chwilę po północy, przekroczyliśmy zwrotnik raka.IMG_7885n Ocean od 3 dni jest bardzo spokojny, nie ma nawet jednej fali. Wiatry wieją w porywach do 17kn. Z zachodem słońca potrafią spadać nawet do 4-5kn co oznacza… o zgrozo, nielubiany warkot silnika. Gdyby nie goniące nas terminy, to pewnie dryfowalibyśmy na fali, czekając na silniejszy wiatr. Poza tym wizja świąt pod palmą bardziej nam się podoba niż na oceanie.

 

Nasza inwestycja w profesjonalny sprzęt wędkarski zaczyna przynosić korzyści. Wczoraj, pod osłoną zachodzącego słońca, udało nam się złowić niezłą rybkę – 40cm Bluenose Warehou. Zjedliśmy ją smażoną na oliwie z oliwek, z ryżem i pyszną surówką z kiełków pszenicy, cebuli, konserwowego ogórka i kukurydzy.

1 grudnia

Po ostatnich udanych łowach, dziś niestety cisza. Szkoda! Zaczynaliśmy się już przyzwyczajać do smaku świeżutkiej ryby na obiad. Wędki wciąż zarzucone, może jutro jakaś da się nabrać na nasze kolorowe przynęty. Ocean wciąż łagodny. Wiatry słabe, oby tylko obeszło się bez silnika.

4 grudnia

Dziś już 9-ty dzień rejsu. Ocean wciąż płaski jak jezioro, wiatry 5-10kn. Coraz częściej płyniemy na silniku. Jak dobrze pójdzie, pojutrze dopłyniemy do Cape Verde. Planujemy tylko kilkugodzinny postój na zatankowanie wody, diesla, zakupienie świeżych owoców i warzyw, spróbowanie lokalnej kuchni i ruszymy dalej.

6 grudnia

Poranek przywitał nas ciepłym słońcem i pięknymi widokami wybrzeża Cape Verde.

IMG_8067nDopływamy! Widok lądu, po tylu dniach na wodzie, zawsze wywołuje ogromną radość.

IMG_8057n Zapłynęliśmy na Sao Vincente, do miasteczka Mindelo. Przybicie do kei okazało się nie być łatwe, ponieważ trafiliśmy na ten typ obsługi mariny, który bardziej przeszkadza niż pomaga. Po dłuższej chwili, bez obrażeń naszych i Indry, cumujemy.

IMG_8085n

IMG_8111nPo opłaceniu postoju w marinie, udaliśmy się na zasłużone śniadanie. Marzyła nam się pyszna latte ze świeżutkim croissant. Po krótkim spacerze po miasteczku zrozumieliśmy, że czas już przełączyć myślenie. Nie wymagaj i oczekuj standardów europejskich, delektuj się urokami i tradycjami miejsc, które odwiedzasz! Nie udało nam się znaleźć świeżego croissant, tak naprawdę to strach było cokolwiek, gdziekolwiek jeść. Po przejściu kilku uliczek, dotarliśmy do centrum. Poczuliśmy ulgę, bo narodziła się nadzieja na śniadanie. Tu wszystko wyglądało inaczej. Udało nam się znaleźć klimatyczną knajpkę, gdzie serwowali pyszną kawę i drożdżówki. Po śniadaniu, nie mogliśmy oprzeć się pokusie spróbowania lokalnych trunków. Przemiły właściciel knajpki, zaproponował nam 3 najciekawsze specyfiki. Wszystkie bimbrowate w smaku i MOCNE! Po 3 łykach czułam, że mam luźne nogi :)

W drodze powrotnej zrobiliśmy zakupy na dalszą cześć podróży i wróciliśmy do mariny na wymarzony prysznic. Pachnący, w pełni szczęścia, przysiedliśmy sobie w kokpicie z piwkiem w ręku i zauważyliśmy przy naszej kei, parę jachtów dalej, sloop z polską banderą. Ucieszył nas ten widok niesamowicie. W takim miejscu, tak daleko od domu, do tego pierwszy polski jacht na naszej drodze. Od razu udaliśmy się przywitać. Okazało się, że właścicielami Perły była bardzo miła para, Polak i Rosjanka, również płynący na Karaiby.

Przed umówioną, wieczorną wizytą u naszych nowych znajomych żeglarzy, wybraliśmy się do miasta coś przekąsić. Mieliśmy okazję skosztować Cachupę. Prosta, tania i bardzo smaczna lokalna potrawa. Jest to smażona cała ryba, mieszanka ryżu, kukurydzy i fasoli wymieszanej ze skwarkami, do tego sadzone jajko i plasterek pysznej, lokalnej kiełbaski.

Najedzeni, umyci, zaopatrzeni i szczęśliwi, ruszyliśmy w dalszą drogę.

7 grudnia

Druga część rejsu zaczęła się od usterki samosteru. Dysza jaką tworzą Sao Vicente i Santo Antao nasilają wiatr oraz spiętrzają i wzburzają fale. Gwałtowne szarpnięcia serwa pokruszyły plastikową końcówkę cięgła samosteru. Trzecia wersja cięgła ‚zrób to sam’ wytrzymała próbę oceanu lecz i tak bezzwłocznie zamówiliśmy z pomocą Pawła nowe licząc, że dotrze do Kasi i Leszka przed ich odlotem na Karaiby. Zamierzamy spotkać się z nimi na Martynice. Pękło nam również aluminiowe ucho na szotowym krańcu bomu, do którego zamocowana była talia. Nic poważnego, szybko sobie z tym poradziliśmy. Po kilku godzinach nastała znów pogoda plażowa. Wiatr słaby, ocean płaski, cruising na całego. Wędki zarzucone, ale ryby coś nie chcą brać.

8 grudnia

Mamy kolejny, spokojny dzień żeglugi. Pogoda bez zmian, ale za to ryby biorą. Prawdopodobnie był to tuńczyk. Rzucał się nad wodą, walczył, aż w końcu się zerwał. Nie było nam za wesoło, już planowaliśmy jak go przyrządzimy.

9 grudnia

Dziś ocean się troszkę pobudził, pojawiły się fale. Upał na całego, aż ciężko uwierzyć, że mamy grudzień. Powierzchnia fal srebrzy się w słońcu, woda ma piękny, głęboko-niebieski kolor. Widoki hipnotyzują. Dziś pojawiła się znów szansa na świeżą rybkę na obiad. Tym razem mieliśmy dwa brania. Dwie dorady, w tym samym czasie, połknęły przynęty. Niestety obie się zerwały.

10 grudnia

IMG_8171nPo kilku straconych braniach, dziś nasz szczęśliwy dzień. Złowiliśmy potężnego, 20kg Wahoo. Nie obyło się bez walki, ale tym razem wygraliśmy my. Ryba ma piękny chabrowy kolor. Niestety traci ubarwienie zaraz po zabiciu. IMG_8183nMięsa mamy ogrom.Część jemy na surowo, część zamrażamy a cześć ląduje w lodówce, na kilka najbliższych obiadów.

Zgodnie z prognozą pogody, przyszły silniejsze wiatry. Wieje 20-25 kn w podstawie, czasem spod ciemnej chmury dmuchnie do 38 kn. Ocean zaczyna rosnąć w wielką falę. Niektóre mają do 4 metrów wysokości. Budują się wielkie ściany wody i głębokie doliny. Muszę przyznać, że robi to wrażenie, a nocą szczególnie pobudza wyobraźnię.

13 grudnia

Wczorajsza noc nie była lekka. Najpierw nie mogliśmy spać przez hałasy pod pokładem. Wszystkie drewniane elementy trzeszczą i pracują, rzeczy przewalają się z miejsca na miejsce. Wiatr mamy centralnie w rufę, tak wiec łajbą rzuca na boki. Raz mocniej, raz słabiej, w zależności od siły i wielkości fali. Przez fale przelewające się przez pokład, wszystkie włazy mamy pozamykane. Gorączka pod pokładem też nie ułatwia spania. O 3:00 UTC nad ranem rozpoczęła się moja wachta. Byłam bardzo czujna tej nocy, ponieważ szalejące fale i 30kn wiatru czasami wybijały samoster z rytmu. Leżałam na koi, wpatrzona w ekran laptopa, obserwując każdy ruch Indry. O 8:45 UTC wzeszło słońce. Widoki były prześliczne. Błękit nieba, pomarańczowe odcienie wschodzącego słońca przebijające się przez chmury, ciemnoniebieska woda i potężne fale.

Dziś na obiad Wahoo i mi przypadło gotowanie. Obiad musi być wykwintny. Mięsko Wahoo jest takie delikatne i nie ma prawie ości. Usmażyłam filety Wahoo na masełku z czosnkiem i zrobiłam do tego sos różano – gruszkowy. Wyszło pycha! Po obiedzie zabraliśmy się za obrabianie pozostałej części ryby. Baliśmy się, że nie damy rady zjeść całej zanim się nie popsuje. W sumie zrobiliśmy 4 duże słoje. Zamarynowaliśmy rybę na 4 różne sposoby i zagotowaliśmy słoiki. Teraz stoi sobie w jaskółce i czeka na szczególną okazję.

15 grudnia

IMG_8283nPogoda się utrzymuje. Wiatry wieją do 35kn, wciąż z tego samego kierunku, tak więc warunki do życia bez zmian. Nie łatwo jest funkcjonować pod pokładem. Ciężko jest gotować, bo wszystko w sekundzie znika z blatu kuchennego, jedzenie ucieka z talerza, poruszanie się z miejsca na miejsce bez urazu ciała i spanie też różnie wychodzi. Na początku rejsu często pojawiały się delfiny. Od dnia, kiedy woda bardzo się wzburzyła, delfiny już nas nie odwiedzają. Pojawiły się natomiast latające ryby. Są śliczne, srebrne z niebieskimi grzbietami. Wyskakują z wody, lecą i lecą. Potrafią dość długo utrzymywać się nad wodą. Szaleją w powietrzu, zmieniają kierunek lotu odbijając się od fali. Widać, ze maja nie lada frajdę. Kilka wpadło nam na pokład. Były niestety za małe, żeby je zjeść. A szkoda, bo są ponoć             smaczne. Nadały się za to rewelacyjnie na przynętę.

 

17 grudnia

Kolejny dzień przygód. O 7:00 UTC nad ranem, podczas mojej wachty,  Łukasz nie mógł już znaleźć sobie miejsca na koi, wyszedł do kokpitu i zasiadł za sterem… 10 minut później mieliśmy okazję stanąć oko w oko z niezwykłej wysokości falą (freak wave). Nadeszła z nieco innego kąta niż pozostałe fale i załamując nam się na rufę, zmieniła natychmiast nasz kurs o 90 stopni na sterburtę, by potem równie szybko, obrócić nas o 180 stopni na port. Przechyliło nas na portową burtę na tyle mocno, że spinaker bom, który służył nam jako wytyk genuy, zanurzył się w wodzie i wygiął pod wpływem prędkości jachtu. Nic poważnego się nie stało. Jednak z pozycji obserwatora, wyglądało to przerażająco. Stałam wtedy w zejściówce i widząc ścianę wody za rufą, czując rozbryzgującą się wodę na twarzy i przechyły, zamarłam na chwilę z przejęcia. Łukasz przeżywał całą akcje siedząc za sterem i twierdzi, że nie było to aż tak poważne, jak mi się wydawało. Czuł, że Indrę ma pod kontrolą.

19 grudnia

Dziś już 24-ty dzień rejsu. Do celu pozostało 470Nm. Siła wiatru bez zmian, wieje do 35kn. Jeśli pogoda się utrzyma, na Martynice powinniśmy być za 3 dni.

Dziś dopiero zakończyliśmy nasze wielkie zapasy Wahoo. Łukasz ugotował pyszny obiad. Ryż z Wahoo w sosie słodko-kwaśnym z kawałkami ananasa. Jutro odpoczywamy od ryby, ale pojutrze zarzucamy ponownie wędki. Chcielibyśmy złapać jakąś pyszną rybę na święta.

20 grudnia

IMG_8257nCoraz bliżej celu, zaledwie 300Nm. Od kiedy wiatry zaczęły wiać do 30kn, dziennie jesteśmy w stanie zrobić ok 150Nm. Płyniemy dziś na żaglach ustawionych na motyla. Indra wyciąga  6-7kn.

Pogodę mamy cudowną. Słońce pięknie oplata srebrem oceaniczne fale. Już coraz mocniej czuć ląd. Dziś nad nami pojawiła się rybitwa

 

 

21 grudnia

IMG_8483nDziś pokonaliśmy rekord, zrobiliśmy 160Nm.  Mile kurczą się w oczach. Pogoda wciąż tropikalna. Zima dopisuje w tym roku! Od czasu do czasu pojawi się jakaś ciężka chmura nad nami i popada chwilkę deszcz, ale w tych warunkach klimatycznych to zupełnie nie przeszkadza. Już jakiś czas temu zauważyliśmy, że ryby najlepiej biorą przed zachodem słońca. I dziś znów nasza teoria się potwierdziła. Złapaliśmy metrową Doradę. Wygląda na to, że jesteśmy ustawieni na święta.

22 grudnia

Dziś 27-my dzień rejsu. Dopływamy! Lądu jeszcze nie widać bo przejrzystość powietrza jest słaba, ale do Martyniki, do samej mariny mamy zaledwie 30Nm. Wczoraj w nocy ocieraliśmy się o Barbados, w oddali widać było łunę światła nad lądem. Niesamowite uczucie po tak długim czasie obcowania tylko z wodą. Staliśmy wszyscy w kokpicie podekscytowani i radośni. Do tego nad głowami mienił się urokliwie cały gwiazdozbiór. Niebo tej nocy było zniewalające. Na pewno dopadnie nas choroba lądowa. Cała ziemia będzie wirować, zanim umysł znów nie przywyknie do stałego podłoża. Na Martynice zegarki cofamy o 5 godzin. Milo jest wygrywać z czasem.

IMG_8494n

Ok 2:00 UTC Martynika zaczęła rysować się w oddali. Widok niebieskiego oceanu z białymi grzywami i szczyty Martyniki w tle wyglądają intrygująco. Całe zmęczenie, z pierwszymi oznakami ekscytacji przed nowym, rozeszło się po kościach. Wysokie palmy, biały piasek, lazur wody, gorące słońce, leżaczki z parasolami z liści palmy… tak właśnie wyobrażaliśmy sobie karaibski raj.

Wszystko wskazuje na to, że nasz rejs przez Atlantyk i kolejny etap podróży, chyli się ku końcowi. Pierwsze widoki zapierają dech w piersiach. To był nasz pierwszy, tak długi rejs. Świetnie się do niego przygotowaliśmy. Jedzenia i wody jeszcze zostało. Dzięki częstej, świeżej rybie na obiad, rzadko musieliśmy posiłkować się jedzeniem z puszki.

23 grudnia

Dzisiejszy dzień zaczęliśmy od zwiedzania Le Marin, w którym się zatrzymaliśmy.

IMG_8566n

IMG_8562n

IMG_8568

IMG_8507nZjedliśmy lunch w klimatycznym miejscu z “lazurowa podłogą”. Restauracja zbudowana jest na wodzie. Deski podłogowe nie przylegają do siebie, dzięki czemu widać piękny kolor wody pod stopami. Czasami miejsce odwiedzają ptaki i ze śpiewem przysiadają na drewnianych stropach nad stołami.

Po lunchu udaliśmy się dalej w poszukiwaniu internetu. Dotarliśmy do miejsca, które oprócz słodkości, oferowało też darmowy wi-fi. W tym też miejscu poznaliśmy Karola, Polaka, który okazał się być również członkiem Yacht Klubu Polski Londyn. Mamy sporo wspólnych znajomych – jaki świat jest mały!

Zaplanowaliśmy wspólną wigilię :)

 

24 grudnia

IMG_8525nOd rana biegamy po Le Marin i załatwiamy sprawy związane z Indrą, przygotowujemy się również do wieczornej kolacji wigilijnej. To nasza pierwsza wigilia poza domem, do tego w temperaturze 30 stopni. Bardzo jesteśmy przejęci rolą, żeby wszystko wyszło tak pysznie jak w domu. Robimy wszystko co w naszej mocy, aby utrzymać klimat i tradycje polskich świąt.

Zrobiliśmy ozdóbki z papieru do owijania prezentów, które zawisły nad stołem. Przygotowaliśmy barszczyk z uszkami, sałatkę warzywną, doradę w sosie pomarańczowo – kokosowym. IMG_8536nKarol ze swoją partnerką, francuską Lison i kolegą, również francuzem przynieśli pierogi z grzybami i kapustą, pastę rybną, szprotki w oleju, pasztet z kaczki i pyszny napój z kwiatów sorrel (tradycyjny martynikowski napój wigilijny). Był również opłatek, o który zatroszczyła się Ula. Choinki nie mieliśmy, ale zakupiliśmy za to czekoladowego mikołaja. Całe święta musiał jednak przesiedzieć w lodówce, bo mógłby nie przeżyć temperatury pokojowej. To był niesamowity wieczór. Na zawsze zapadnie w naszej pamięci.

IMG_8599nOkres świąt był bardzo przyjemny i relaksacyjny. Teraz czas zabrać się za szukanie pontonu. Przeszliśmy sporą cześć Le Marin w poszukiwaniach używanego i nic. Już prawie byliśmy skłonni kupić nowy, gdy w końcu, już na ostatniej prostej, na terenie starej części mariny, wpadł nam w oko używany ponton, należący do firmy turystycznej. Zaszliśmy do biura i okazało się, że jeśli chcemy, możemy go kupić. Trzeba tylko skleić jeden szew.
Ponton z dwoma wiosłami i sztywnym dnem zakupiliśmy za jedyne 120 euro, zaoszczędzając jakieś 600 euro. Nowy pewnie dłużej by pożył, ale nauczeni ostatnim doświadczeniem – lepiej jest zainwestować w stary, mniejszy ból jeśli coś się przydarzy.

9 stycznia

Przez ostatnie dwa tygodnie byliśmy poza Martyniką.

Zwiedziliśmy wyspę St. Lucia. Załapaliśmy się na organizowaną przez tubylców wielką imprezę w centrum Gross Ilet. Impreza organizowana jest w każdy piątek i sobotę. Masa głośników i Dj, straganiki z pamiątkami, jedzeniem i lokalnymi trunkami, głównie z rumu z trzciny cukrowej.
Wyspa słynie z dwóch pięknych i wciąż czynnych wulkanów, Piton mały 743m n.p.m. i Piton duży 771m n.p.m. Na duży można się wspinać, ale potrzebne jest zezwolenie i pewnie przewodnik, bo wulkany porośnięte są bujną roślinnością. My nie porwaliśmy się na wspinaczkę.

IMG_8749n

IMG_8920n

Po St. Lucii zapłynęliśmy na St. Vincent. Odwiedziliśmy zatokę Wallilabou, gdzie kręcone były sceny do Piratów z Karaibów. W zatoczce lokalni kupcy podpływają do jachtów, by sprzedać owoce. Zakupiliśmy mango, papaję, kokosy, banany i awokado.


IMG_8907nIMG_8914n

IMG_8934n

Na St. Vincent zdobyliśmy szczyt wulkanu Soufriere 1220m. n.p.m. Gwałtowne wybuchy wulkanu miały miejsce w 1718, 1812, 1902, 1971 i 1979 roku. Erupcja z 1902 roku spowodowała śmierć 1680 osób. W 1971 roku trwała 10 miesięcy. Podczas ostatniego wybuchu nie było ofiar, głównie dzięki nadanym wcześniej ostrzeżeniom. Na szczycie przywitały nas gęste chmury i obfity deszcz. Nie mieliśmy szansy zobaczyć krateru, ale satysfakcja była mimo wszystko.

IMG_9236

Karaibskie miasteczka i wioski pełne są biednych ludzi i wyjście turysty na miasto potrafi być nieprzyjemne. Czasami czujemy się jak chodzące portfele. Wszyscy atakują, próbując sprzedać koszyczki i kapelusze z liści palmy, czasami oferując zatroszczenie się o nasze śmieci za drobne pieniądze. Spotkaliśmy raz jednego murzyna, który szukał różnych rzeczy na swoją łódź. Za wszystko chciał płacić bananami.

Zapłynęliśmy również na Bequia, gdzie spędziliśmy cudowne popołudnie na dzikiej plaży.

IMG_9088

Po dwóch tygodniach zwiedzania sąsiednich wysp, wróciliśmy na Martynikę. Odwiedziliśmy miasto Saint-Pierre, w którym w 1902 roku (parę godzin po erupcji wulkanu Soufrier) miała miejsce erupcja wulkanu Montagne Pelee. Powstała wówczas lawa piroklasyczna, która w przeciągu kilku minut, zniszczyła całe miasto, powodując śmierć około 30 tyś. osób. Tylko dwie osoby się uratowały. Był to więzień skazany na powieszenie i mężczyzna mieszkający na obrzeżach miasteczka. Egzekucja miała się odbyć dzień po wybuchu wulkanu. Legenda głosi, że więzień został wypuszczony na wolność, ponieważ jego przeżycie miało być znakiem jego niewinności. IMG_9296n

Zwiedziliśmy gorzelnię Clement w Le Francois,  w której produkowany jest rum z trzciny cukrowej. Budynki gorzelni otoczone są parkiem botanicznym i polami trzciny cukrowej. Zapach dębowych beczek i rumu jest niesamowity. Pomiędzy trzciną cukrową rosną woskowe róże – cudo natury!!

Zapłynęliśmy również do zatoczki w St. Anne. Zakotwiczyliśmy przed śliczna plażą z białym piaskiem i wysokimi palmami. Planujemy tu zostać parę dni.

IMG_9419n

Nasz pierwszy chleb pieczony w szybkowarze.

IMG_9436n

18 stycznia

Dziś jest drugi weekend festynu w Le Marin. Mieliśmy szansę obejrzeć regaty lokalnych łodzi – Yole.

IMG_9557nyola ver 1

IMG_9595nPoza regatami, można było zawiesić się na piwku w rytmie żywych bębnów i skosztować lokalnej kuchni. Przysmakiem był grillowany, na trzcinie cukrowej, kurczak.

22 stycznia

IMG_9639nDziś Piotr, nasz załogant, który żeglował z nami od listopada, opuszcza pokład Indry i przechodzi na 55 metrowego Chopina, który aktualnie stoi w Fort de France. Mieliśmy okazje wejść na pokład. Ogromne maszty z pięknymi żaglami, bocianie gniazda, masa grubych lin, robią wrażenie. Pokład jest naprawdę śliczny. Szkoda tylko, że pod pokładem czuć silnie minioną epokę.

24 stycznia

IMG_9778

O wczesnym poranku opuściliśmy Fort de France i zapłynęliśmy do zatoczki Anse Noire – Czarna Zatoka. Nazwa pochodzi od plaży z czarnym piaskiem, jedyna taka plaża na południowym wybrzeżu Martyniki. Po zrzuceniu kotwicy, od razu złapaliśmy za maski i płetwy, wskoczyliśmy do pontonu i ruszyliśmy eksplorować pobliską jaskinię. Życia pod wodą tutaj jest ogrom i to zaledwie na dwóch metrach głębokości. Mieliśmy okazję zobaczyć skrzydlice ognistą. Skrzydlica zajmuje drugie miejsce na liście najbardziej toksycznych ryb świata. Atakuje jedynie, kiedy poczuje zagrożenie. Jest śliczna, ale jest w niej również coś co skłania do trzymania dystansu. Widzieliśmy konika morskiego, meduzy, żółwia, rozgwiazdy, jeżowce i sporo różnokolorowych ryb – karmazynowe, czarne z żółtymi paskami, czarne z chabrowymi kropkami na czole, w kolorach tęczy. Niektóre z gęstymi, długimi rzęsami i łuskami jakby były ręcznie malowane. Czasami mamy wrażenie jakbyśmy pływali w akwarium, otoczeni ławicą kolorowych, lubiących towarzystwo, ryb. Konik morski zrobił na nas największe wrażenie. Jest piękny, delikatny i sympatyczny. Meduzy natomiast były mało przyjazne. Sparzyliśmy się kilka razy na bliskim kontakcie z nimi. Zaliczyliśmy również nocne nurkowanie. W nocy mało jest kolorowego życia, ale widzieliśmy za to langusty i kalmary. Najpiękniejszy był świecący plankton pod wodą.

IMG_9687n

IMG_9703nRyby w tej zatoczce nie chcą brać, ale udało nam się wynurkować lambi zwane również conch – karaibskiego ślimaka. IMG_9692nNajpierw testowaliśmy zalanie muszli 50% rumem, ale na ślimaku nie zrobiło to dużego wrażenia. Musieliśmy zatem przejść do bardziej radykalnych sposobów, za pomocą młotka i ostrego noża i zadziałało.

Usmażyliśmy go na oliwie z oliwek, z dodatkiem soku z limonki, chilli i czosnku. 

IMG_9711n

IMG_9725nCzasami zatokę odwiedzają rybacy. Za jedyne 3 piwa, zakupiliśmy pół siatki pysznych ryb, Ballyhoo. IMG_9728nUrządziliśmy sobie nie lada ucztę na plaży.

IMG_9742n

IMG_9758nŁukasza drugie podejście do polowania z kuszą. Piękne i smaczne Sweetlips wylądowało na naszym talerzu.

 

 

Odcinek XXVI: Kotwiczymy kilka tygodni w Santa Crus na Curacao

Na Atlantyku rozpoczął się okres huraganowy, więc znajdujemy sobie bezpieczne miejsce na zahaczenie gniazdka na dłuższy czas. Przypadkiem lądujemy w sąsiedztwie kapitana Good Life. W ramach współpracy sąsiedzkiej udaje nam się wspólnie zamknąć nasze ważne projekty remontowo-konstrukcyjne. Ahoj!

Mushroom Forest – Curacao

Od ponad miesiąca zakotwiczeni jesteśmy w zatoczce Santa Cruz, które okazuje się być idealnym miejscem na dłuższy postój. Przez większość czasu całą zatokę mamy tylko dla siebie. Rzadko kiedy jakiś jacht zapłynie w te strony, a jak zawita to przeważnie tylko na jedną noc. Zaprzyjaźniliśmy się z sympatyczną rodziną, która mieszka przy plaży i na terenie swojej posiadłości prowadzi restaurację oraz małe centrum sportu wodnego. Czasami rozpieszczą nas pysznym obiadem, czasami świeżo złowionym tuńczykiem, a raz w tygodniu zabierają ze sobą do supermarketu, co jest dla nas dużą pomocą, gdyż w obrębie 15 kilometrów nie ma żadnego, większego sklepu.

Santa Cruz i jej okolice, poza rajskim, dziewiczym klimatem, kryją w sobie sporo ciekawych, podwodnych perełek. Każdego dnia odkrywamy coś nowego. Ostatnio mieliśmy okazję eksplorować Mushroom Forest (las grzybów), który jest ponoć najciekawszą i najczęściej odwiedzaną podwodną atrakcją na Curacao. Nazwa pochodzi od uformowanego wertykalnie, w kształt grzybów, gwieździstego korala. Tak ukształtowany koral znajduje się na głębokości od 10 do 20 metrów. Przejrzystość wody sięga tu 35 metrów, tak więc miejsce przyciąga również osoby nurkujące tylko z maską i rurką. Można tu spotkać sporo ciekawych gatunków ryb i korala. Klimat tego miejsca jest niesamowity, wciąga i przenosi w baśniowy klimat

DCIM103GOPRO

DCIM103GOPRO

DCIM103GOPRO

DCIM103GOPRO

Rekin wąsaty, spiący pod jednym z koralowych grzybów. 

nurse shark3blog

Mieliśmy wielkie szczęście zobaczyć rzadkie zjawisko, które trwa od późnego popołudnia do rana jedynie dwa dni w roku. Ten widok przypominający dymiący komin to gąbka wypuszczająca spermę, która unosi się niczym gęsta mgła do metra ponad dnem. Sperma trafiając na gąbkę tego samego gatunku zapładnia znajdujące się w niej jajeczka.

smokie22psblog

smokie10psblog

smokie6

Bogactwo korali, w sumie 57 gatunków, Curacao zawdzięcza specyficznemu kształtowi dna i typowi skały, który tworzy wyspę, jak również temperaturze wód 22 – 27 stopni Celsjusza na głębokości do 20 metrów, wysokiej i stałej zawartość soli i krystalicznej wodzie, która pozwala dużej ilości światła przedostać się na większe głębokości.

Nie tylko życie podwodne w tej części wyspy jest tak ciekawe, uwagę przyciągają również oryginalne klify. Wyspa utworzona została 87 milionów lat temu podczas dramatycznej erupcji wulkanu w okolicach Galapagos. Z upływem lat, kiedy płyty tektoniczne ziemi zaczęły się przesuwać i tworzyły się kontynenty, Curacao przemieszczone zostało w obecną część morza Karaibskiego. Ruch płyt powodował wypychanie morskiego dna i w wyniku kompresji miliardów szkieletów podwodnych stworzeń, zaczęły tworzyć się potężne fałdy skalne. Dziś przepiękne ornamenty z olbrzymich, skamieniałych korali urokliwie przyozdabiają brzeg wyspy.

DSC00246j

DSC00248blog

DSC00239blog2

DSC00260blog

 

Santa Cruz – Curacao

Nasz plan dotarcia na Bonaire nie wypalił.
Po przestudiowaniu locji w trasie, parę godzin przed celem, podjęliśmy decyzję płynięcia od razu na Curacao. Silnie nastawione na zarabianie pieniędzy i wyjątkowo chroniące środowisko Bonaire jest pełne zasad. Nigdzie nie można kotwiczyć. Postój jest możliwy tylko w kilku wyznaczonych miejscach na bojkach cumowniczych, a na noc wszystkie jachty muszą wracać pod stolicę Bonaire, Kralendijk. Znacząco ograniczona swoboda, za którą dodatkowo trzeba płacić 10 USD za dzień, kłóciła się z naszą życiową filozofią.

Curacao wraz z Arubą i Bonaire tworzy holenderską grupę wysp ABC, które wchodzą w skład Małych Antyli. Na pozór suche, pozbawione soczystej zieleni i skaliste tereny już po krótkim pobycie nabierają piękna i rozbudzają ochotę do głębszej eksploracji.
Od miesiąca zakotwiczeni jesteśmy w malowniczej zatoczce Santa Cruz leżącej dwie godziny żegługi na północ od stolicy Curacao, Willemstad. Na lądzie znajduje się publiczna plaża i dom zamieszkały przez jedną, sympatyczną rodzinkę, która prowadzi restaurację i centrum sportu wodnego. W tygodniu panuje tu totalna cisza i spokój, weekendy natomiast bywają gwarne i pełne tubylców. Rzadko kiedy zapływają tu jachty. Jeśli się jakiś pojawi to przeważnie tylko na jedną noc, tak więc w większości całą zatokę mamy tylko dla siebie. Okolica jest urocza, bogata w iguany, pelikany, papugi i piękne plaże. Brzegi są skaliste, woda czysta, lazurowa i bardzo ciepła – obecnie 32 stopnie celsjusza.

IMG_4105ps blog

IMG_4093ps blogNa Curacao jest jedynie pięć miejsc, w których żeglarze mogą się zatrzymać. Jedno z nich to marina, a pozostałe to kotwicowiska wymagające pozyskania pozwolenia na postój. W lagunie Spanish Water można zostać do dwóch miesięcy, w pozostałych miejscach tylko 3 dni. Pozwolenia można odnawiać, ale w tym celu należy udać się do kapitanatu portu w Willemstad. Kapitanat może wydać pozwolenie na dłuższy okres jeśli jacht jest unieruchomiony z powodu usterki lub jeśli załoga dostanie zaproszenie od mieszkańca zatoki. Nie warto ryzykować i zatrzymywać się gdziekolwiek bez pozowlenia na dłużej, gdyż wyspa bardzo często patrolowana jest przez straż przybrzeżną, z wody i z powietrza.
Santa Cruz okazała się być dla nas totalnym rajem, ponieważ nie ma tu największego złodzieja czasu – internetu. Dzięki temu większość dnia spędzamy przy książce, polowaniu na skrzydlice, eksperymentowaniu w kuchni i zwiedzaniu świata podwodnego. Jest tu kilka ciekawych perełek, które warto odwiedzić.
Poniżej kilka zdjęć z naszych ostatnich wypraw podwodnych.

DCIM103GOPRO

DCIM103GOPRO

DCIM103GOPRO

DCIM103GOPRO

DCIM103GOPRO

DCIM103GOPRO

DCIM103GOPRO

DCIM103GOPRO

DCIM103GOPRO

DCIM103GOPRO

 

Odcinek XXV – Grenada i rejs na Curacao z przystanikiem na Los Roques

Ostatnia odwiedzona przez nas wyspa na Małych Antylach przed startem na ABC…

Los Roques

Grenadę opuściliśmy zwyczajowo przed zmrokiem. Dzięki temu, że nasz start poprzedzały dwa dni słabych wiatrów, morze było dość spokojne mimo 20kn wiatru i lekko kołysało żeglującą baksztagiem Indrę. Płynęło nam się bardzo przyjemnie, utrzymując średnią prędkość 5,5 kn. Tym razem w planie mieliśmy dotarcie do Los Roques, które udało nam się osiągnąć już po 2 dniach żeglugi.los roques 1 blog los roques 2 blogNależący do Wenezueli archipelag Los Roques to niemal nienaruszony przez działalność człowieka atol, który leży 156 km na północ od wybrzeża Wenezueli. To labirynty raf, lazur płytkich wód, śnieżno-biały piasek, około 50 wysp, wysepek i skały. Na stałe zamieszkała jest tylko jedna, największa wyspa Grand Roque (Wielka Skała). Na Los Roques mieszka około 1,500 mieszkańców, co roku jednak archipelag odwiedzany jest przez tysięce turystów. DCIM103GOPRO Zatrzymaliśmy się przy jednej z bezludnych wysepek leżącej na południowy wschód od nieco większej wyspy, Lone Palm. Wyspa wyglądała jakby była stworzona z muszli conch’a. Takiej ilości muszli zebranej w jednym miejscu nie widzieliśmy jeszcze nigdy. Był to szokujący i dość zastanawiający widok. los roques 5 blog DCIM103GOPRO Na wyspie poza kilkoma opuszczonymi szopami rybackimi nie ma nic. Wygląda na to, że kiedyś w tym miejscu masowo wyławiano ślimaki. Dziś wody stanowią rezerwat przyrody, dzięki czemu sporo żywych ślimaków można spotkać na dnie morza. Był to zdecydowanie dużo milszy i przyjemniejszy obraz dla oka i duszy. DCIM103GOPROByliśmy jedynymi turystami w tym miejscu. Otaczał nas tylko spokój i bezkres krystalicznej wody wieczorami okraszony pięknymi zachodami słońca i delfinami chętnie odwiedzającymi tą część akwenu. Fauna i flora w tym miejscu, aż tętni życiem. Jednego dnia podczas nurkowania z maską i rurką zawiesiliśmy się w jednym miejscu, nad opadającym od 5m do 50m dnem i obserwowaliśmy jak toczy się życie pod wodą. Otoczeni byliśmy olbrzymimi papugo rybami, żółwiami, kalmarami, meduzami, chabrowo-czarnymi surgeonfish, barakudami. Co chwila przypływały inne gatunki ryb. Obrazy i kolory zmieniały się jak w kalejdoskopie! DCIM103GOPRO DCIM103GOPRO DCIM103GOPRO Los Roques nie należy do najtańszych miejsc dla żeglarza. Za odprawę, wizę i pozwolenie na kotwiczenie w tym wyjątkowym miejscu musielibyśmy zapłacić około 300 USD. Koszt trochę nas przerósł. Postanowiliśmy więc skorzystać z porad innych żeglarzy i zatrzymać się tam tylko na chwilę bez odprawy. Nasz pobyt był krótki, ale bardzo treściwy i piękny pod każdym względem. Żal nam było opuszczać te dziewicze, baśniowe i pełne magii tereny tak szybko, ale nie chcieliśmy kusić losu. Po zaledwie dwóch dniach ruszyliśmy dalej, w kierunku Bonaire.

Naturalne bogactwa Grenady

The Grenada Organic Chocolate Company

Grenada nazywana jest Wyspą Przypraw. Nigdzie indziej na świecie nie rośnie tyle przypraw na kilometr kwadratowy co tutaj. Można tu spotkać plantacje gałki muszkatołowej, cynamonu, vanilii, goźdźików i imbiru. Poza przyprawami, na szeroką skalę uprawiane jest również kakao. Ze względu na żyzną wulkaniczną ziemię i upalne słońce, Grenada uprawia najbardziej aromatyczne kakao na świecie.

Kakao uprawiano już 1000 lat p.n.e. W kulturze Azteków i Majów wykorzystywane było do produkcji napoju kakaowego oraz jako forma płatnicza. Za cztery ziarna można było kupić dynię, za dziesięć królika. Kakao wykorzystywali również w przeróżnych ceremoniach, obdarowywano na przykład dzieci, które wchodziły w dorosłość. W 1504 roku Krzysztof Kolumb po swojej czwartej wyprawie do „Nowego Świata” sprowadził kakao do Europy, ale zostało zupełnie zignorowane. Przyjęło się dopiero w 1528 roku, kiedy to Don Herman Cortez przywiózł je ponownie do Hiszpanii. Dość szybko rozprzestrzeniło się po Europie i traktowane było jako szlachetny napój.

Na świecie występują trzy gatunki kakaowca:

Criollo – nazywana także księciem kakaowców, daje strąki z bardzo cienką łupiną. Kakao ma bardzo blady kolor i wyjątkowy, subtelny aromat. Odmiana ta daje niewielkie plony i jest bardzo wrażliwa.

Forastero – to rodzaj silniejszych i łatwiejszych w uprawie drzew dających większe plony. Strąki ziaren mają grubszą skórkę i bardziej gorzki, silniejszy smak. Kakao z ziaren forastero jest często nazywane „kakao masowym”, gdyż nadaje czekoladzie typowy, rozpoznawalny aromat.

Trinitario – jest hybrydą, krzyżówką powyższych typów drzew i charakteryzuje się właściwościami obydwu odmian kakaowca. Ma silny aromat, dlatego też idealnie nadaje się do produkcji gorzkiej czekolady, ponadto jest łatwa w uprawie.

Na Grenadzie rośnie głównie Trinitario i Forastero w niewielkiej ilość.

Fabryka czekolady The Grenada Organic Chocolate Company, którą mieliśmy okazję zwiedzić, ma niesamowita historię. Założył ją Amerykanin David Friedman, który przyjechał na Grenadę 15 lat temu. Pierwszy kontakt z tą wyspą miał już jako dziecko, gdyż jego ojciec spędzał tutaj każdą zimę ucząc medycyny i często zabierał ze sobą rodzinę. David będąc jeszcze studentem zadał sobie pytanie co jest dla niego w życiu ważne i w przeciągu paru dni totalnie przearanżował swój świat. Opuścił uczelnię parę miesięcy przed obroną, zamieszkał na squacie i pomagał ludziom. Parę lat później opuścił USA i osiadł na Grenadzie, którą był zauroczony od dziecka. Zbudował sobie skromny domek z bambusa, energię pozyskiwał z panela słonecznego i w pełnym szczęściu, często w towarzystwie Elli Fitzgerald rozbrzmiewającej z głosników, żył blisko natury i muzyki, którą kochał.

Kakao wykorzystywane było na Grenadzie w minimalnym stopniu, głównie do sporządzania napoju kakaowego. Mott Green (taki przydomek przyjął David, aby podkreślić swoje życie w zgodzie z naturą), chcąć wykorzystywać takie dobro naturalne na szerszą skalę, wpadł na pomysł założenia fabryki organicznej czekolady, dzięki której Grenada miała zostać zauważona przez resztę świata. Rozpoczął naukę o wytwarzaniu czekolady w Pensylwanii, pozyskiwał stare maszyny do jej produkcji, które naprawiał i transportował na Grenadę, póżniej również sam konstruował sprzęt. Przez długie lata zyski fabryki były prawie żadne, ale pozwalały na ciągłość produkcji i utrzymanie wielu miejsc pracy, w okresie zbiorów do 50-ciu pracowników.

Nasza wizyta w The Grenada Chocolate Company pozwoliła nam odkryć tajniki produkcji czekolady krok po kroku. Cały proces zaczyna się od zbiorów kakao. Owoce zrywane są ręcznie lub przy użyciu specialistycznego noża odcinane są od drzewa (fot. The Grenada Chocolate Company).

The Grenada Organic Chocolate Company

The Grenada Organic Chocolate Company

Następnie ziarna wraz z miąższem poddawane są fermentacji i suszeniu, które odbywa się w szklarniach przy użyciu energii słonecznej. Ziarna co jakiś czas są ręcznie obracane.

The Grenada Organic Chocolate Company

The Grenada Organic Chocolate Company

The Grenada Organic Chocolate Company

Gdy są już wysuszone poddane zostają pieczeniu.

The Grenada Organic Chocolate Company

Następnie zostają przesiane – oddzielona zostaje zewnętrzna skorupka ziarna.

The Grenada Organic Chocolate Company

Kolejnym krokiem jest mielenie ziaren i mieszanie. Część pozyskanego kakaowego surowca mieszana jest z cukrem oraz olejem kakaowym i przechodzi proces rafinacji. Z takiej mieszanki uzyskuje się płynną czekoladę.

The Grenada Organic Chocolate Company

Następnie czekolada rozlewana jest na formach, studzona i ręcznie pakowana.

The Grenada Organic Chocolate Company

The Grenada Organic Chocolate Company

Pozostała część surowca poddana jest procesowi wyciskania i odsączania oleju kakaowego, który dodawany jest do czekolady. Z tego procesu powstaje kakao.

Dziś czekolada The Grenada Chocolate Company sprzedawana jest w Europie, USA i na lokalnym rynku.Trzykrotnie nagradzana była srebrnym medalem za wysoką jakość przez Londyńską Akademię Czekolady. Produkowana jest z zawartością 60%, 71%, 82% i 100% kakao, również z dodatkiem soli morskiej. Fabryka całą energię potrzebną do utrzymania maszyn w ruchu pozyskuje z licznych paneli słonecznych. Export do innych krajów odbywa się w sposób ekologiczny. Do Londynu i Amsterdamu czekolada transportowana jest żaglowcem, a po Amsterdamie dystrybuowana jest przez cyklistów.

Mott Green zmarł rok temu w nieszczęśliwym wypadku. Miał jednak dwóch wspólników, którzy dumnie podtrzymują piękną ideę pomysłodawcy.