Jesteśmy gotowi wypłynąć na szersze wody. Załatwiamy formalności, dołącza do nas Paweł i ruszamy z Atlantyku na Pacyfik… na skróty.
Archiwa tagu: żeglarstwo
Lazurowy zawrót głowy – Barbuda
7 kwietnia 2014 Barbuda to istny raj na ziemi! Prawie cała wyspa o powierzchni 161 km kwadratowych jest dziewicza, w nikłym stopniu dotknięta cywilizacją i turystyką. Znajdują się tu zaledwie dwa luksusowe kurorty i jedno jedyne miasto Codrington skupiające blisko całą ludność wyspy, około 1.600 osób. Połowa pracuje na stanowiskach budżetowych, cała reszta mieszkańców natomiast jakoś sobie radzi, aby przeżyć. Prowadzi mały sklepik z artykułami spożywczymi i AGD, restaurację, salon fryzjerski, poluje na dziką zwierzynę i poławia ryby. Na Barbudzie obowiązuje zakaz sprzedaży ziem obcokrajowcom, dzięki czemu wyspa wciąż zachowuje swój naturalny stan i malowniczy obraz.
Niemal w całości otoczona jest rafami koralowymi, krystaliczną wodą i uroczymi plażami z biało-różowym piaskiem, które ciągną się wzdłuż całej linii brzegowej a dziewiczy krajobraz dopełniają palmy, mangrowce i dzikie konie. Wyspa stanowi niemal jeden wielki rezerwat przyrody. Każdego roku przylatuje tu około 5000 fregat, by składać jaja.
Duża ilość raf i płycizn Barbudy potrafi być zdradliwa przez co wiele statków zakończyło tam swój rejs. Na dnie spoczywa około 120 wraków. Byliśmy bardzo ostrożni planując nasze przybycie na Barbudę. Start z Antigui wyliczyliśmy tak, aby dotrzeć na miejsce kilka godzin przed południem. Skrupulatnie przestudiowaliśmy mapę planując bezpieczny kurs, a będąc już kilkaset metrów od obszarów oznaczonych na mapie jako niebezpieczne, z dziobu obserwowaliśmy wodę szukając turkusowej, piaszczystej drogi pomiędzy ciemno-niebieskimi wypłyceniami. Kiedy dotarliśmy do kanału rozciągającego się pomiędzy rafami ze wschodu na zachód, nadciągnęła ciężka chmura i sprawiła, że wszędzie wokół widzieliśmy tylko ciemno-niebieską wodę. Ucieszyliśmy się bardzo z uwzględnionego na nieprzewidziane zdarzenia czasu, wykonaliśmy szybki zwrot na wschód, aby odpłynąć od niebezpieczeństw i przeczekać ograniczoną widoczność. Słońce wyszło zza chmur po kwadransie, a że było dwie godziny przed zenitem, idealnie podświetlało wodę przed dziobem skierowanym ponownie na zachód i spokojnie dotarliśmy do celu. Po zrzuceniu kotwicy wody pod kilem mieliśmy zaledwie pół metra – cała zatoka jest płytka, w porywach do trzech metrów i bardzo spokojna. Woda stanowi ponad połowę widnokręgu, co daje wspaniałe uczucie przestrzeni i bliskości oceanu. Otaczająca zatokę od południa i południowego zachodu gęsta rafa, zapobiega wdzieraniu się martwej fali, która potrafi mocno rozbujać zakotwiczony jacht.
Bezludne, urocze, zniewalające Spanish Point – nasze pierwsze zetknięcie z nieokiełznaną Barbudą.
W takich miejscach naszą główną atrakcją jest obserwacja życia podwodnego. Spanish Point to raj dla nurków. Rafa roztacza się z każdej strony i ciągnie przez parę mil. Kontakt ze światem podwodnym jest jak balsam dla naszych dusz. Otaczająca nas fauna i flora, bogactwo kolorów i kształtów rafy, które momentami przypominają rzeźby, różnorodność ryb i białe, piaszczyste dno hipnotyzują i przenoszą w baśniowy wymiar. Sprawiają, że umysł nie błądzi po tematach, które zostawiliśmy nad wodą. Już przy pierwszym zanurzeniu jesteśmy tu i teraz i każdym zmysłem chłoniemy piękno chwili.
Największe wrażenie zrobiły na nas płaszczki – Caribbean Whiptail Stingray (po lewej) i Southern Stingray (po prawej). Są raczej nieśmiałe, przyjaźnie nastawione do nurków i niesamowite, kiedy próbują zakopać się w piasku. Leżąc na dnie wachlują płetwami robiąc przy tym sporo zamieszania i burzę piaskową. Piach unosi się z dna i osiada na nich tworząc bezpieczną osłonę typu „mnie tu nie ma!”. Jeśli są jednak w ruchu to wyglądają jak ptaki szybujące po niebie, z gracją poruszając płetwami suną przed siebie.
Po kilku godzinach przebywania w wodzie, milo jest ogrzać ciało w promykach upalnego słońca.
Spanish Point to również cudowne miejsce na piesze wędrówki. Krótka droga przez lasek mangrowy prowadziła nad ocean. Czasami woda była tak wzburzona, że fale rozbijające się o skały rosły spektakularnie na wysokość pięciu metrów.
Po tygodniowej wizycie przy Spanish Point przenieśliśmy się na parę dni do zatoki Cocoa, oddalonej o dwie mile na zachód. Równie piękne miejsce z czarującymi rafami, ciągnącą się w nieskończoność plażą i żółwiami pływającymi po kotwicowisku.
Przed opuszczeniem Barbudy zmuszeni byliśmy oderwać się od rajskiego, dziewiczego klimatu i zawitać w cywilizacji. Codrington odwiedziliśmy w celu dopełnienia formalności imigracyjno-celnych. Dotarcie do miasta było nie lada wyzwaniem, ponieważ Codrington leży w głębi wyspy po drugiej stronie olbrzymiej, nieżeglownej laguny. Wyprawa do miasta wniosła wiele ekscytacji, momentami z dreszczykiem emocji i odmiany od naszego idyllicznego pobytu na Barbudzie. Aby tam się dostać zapłynęliśmy jachtem w pobliże najwęższego i najbardziej płaskiego odcinka mierzei oddzielającej morze od laguny. Stąd dzieliło nas od celu już tylko, lub aż, przeniesienie naszego ciężkiego pontonu przez piaszczystą barierę i półtora milowe motorowanie przez lagunę.
Ponton sprytnie udało nam się przeciągnąć po piasku, ale zwodowanie go nie było już takie proste. Po drugiej stronie przywitała nas zadziwiająco duża, jak na lagunę fala, wzbudzona przez wiejący, w porywach do 25 kn wiatr. Po kilku nieudanych próbach abordażu, w końcu udało nam się wystartować. Nasz silnik nie czuł powagi sytuacji i momentami odmawiał współpracy, co groziło powrotem na brzeg. Sam powrót i ponowna walka z falą nie stanowiłyby wielkiego problemu, gdyby nie to, że w wodzie, na trzy metry w głąb laguny, powbijane były stalowe pręty, na które nas znosiło. Cześć prętów miała bezpieczną dla naszego pontonu wysokość i była widoczna z nad wody, część natomiast znajdowała się pod wodą. Obawialiśmy się bardzo, że nasz dmuchany pojazd może nie przeżyć kontaktu z jednym z zanurzonych drutów. Na całe szczęście, zaledwie po piętnastu minutach prób i bez obrażeń byliśmy już w drodze, a po niespełna godzinie zmagania się z falą i wiatrem, dotarliśmy na miejsce. Miasto przywitało nas totalna pustką i ciszą.
Pod urząd imigracyjny dotarliśmy o 15:00. Niestety nie udało nam się nic załatwić, ponieważ tego dnia urząd pracował do 14:00, co oznaczało koleją przeprawę przez niespokojne wody laguny następnego dnia. Zrobiliśmy sobie spacer główną ulicą, aż w końcu dotarliśmy do jedynego, otwartego sklepu spożywczego. Przed sklepem grupka młodych chłopaków grała w karty popijając ukradkiem piwo. Był to Wielki Piątek i tego dnia na wyspie obowiązuje zakaz sprzedaży alkoholu. Ucięliśmy sobie pogawędkę z właścicielem sklepiku. Opowiadał nam o tym jak spokojnie i powoli toczy się życie na Barbudzie. O tym, że dziś wielu młodych mieszkańców nie docenia uroków rajskiego klimatu Barbudy i zaraz po ukończeniu szkoły ucieka z wyspy do większych miast w poszukiwaniu „bogatszego” życia. Wspominał również, że Barbuda odwiedzana była przez Księżną Dianę, która zatrzymywała się w okolicach Codrington, w kurorcie K Club. 1-go lipca 2011 roku plaża przy tymże kurorcie została nazwana jej imieniem. Podczas ceremonii w powietrze wypuszczono 50 ekologicznych lampionów, które miały symbolizować jej 50-te urodziny jak również światło nadziei na spokojną przyszłość i harmonię na świecie.
Święta Wielkanocne mieszkańcy wyspy spędzają nad brzegiem morza, przy Spanish Point. Rozbijają namioty, pływają na kite’ach, palą wielkie ognisko, rozstawiają grille i tak biesiadują rodzinami przez całe dwa świąteczne dni. Miła alternatywa do polskiego, statycznego świętowania przy stole.
Nasza wizyta następnego dnia w urzędzie imigracyjnym zakończyła się sukcesem. Przeniesienie pontonu przez mierzeję i wodowanie w rozbujałych wodach laguny było również bardzo udane. Miasteczko tym razem tętniło życiem. Mieliśmy okazję poznać wielu przemiłych mieszkańców Codrington i skosztować lokalnej kuchni – duszony ogon woła podawany z ryżem wzbogaconym o zieloną część selera, smażonymi na głębokim oleju ziemniakami i bukietem pysznych surówek.
Nasze pierwsze Święta Wielkanocne w tropikach, w Low Bay. Podtrzymaliśmy tradycję malowania i stukania się jajami oraz świątecznego śniadania. Krótki kontakt telefoniczny z naszymi rodzinami sprawił, że dopiero dziś poczuliśmy jak jesteśmy daleko od wszystkich.
Barbuda to jedna z najpiękniejszych karaibskich wysp jakie do tej pory odwiedziłam. Pobyt tam był wyjątkowy pod każdym względem i magiczny. Wyspa zauroczyła mnie swym dziewiczym stanem, kryształem wody, niebywałym spokojem i bogatym życiem podwodnym. Nie wierzyłam, że takie miejsca jeszcze istnieją i mogą być tak skutecznie chronione przed ludzką destrukcją. Bez chwili zawahania bym tam wróciła.
Odcinek VIII – El Hierro