Naturalne bogactwa Grenady

The Grenada Organic Chocolate Company

Grenada nazywana jest Wyspą Przypraw. Nigdzie indziej na świecie nie rośnie tyle przypraw na kilometr kwadratowy co tutaj. Można tu spotkać plantacje gałki muszkatołowej, cynamonu, vanilii, goźdźików i imbiru. Poza przyprawami, na szeroką skalę uprawiane jest również kakao. Ze względu na żyzną wulkaniczną ziemię i upalne słońce, Grenada uprawia najbardziej aromatyczne kakao na świecie.

Kakao uprawiano już 1000 lat p.n.e. W kulturze Azteków i Majów wykorzystywane było do produkcji napoju kakaowego oraz jako forma płatnicza. Za cztery ziarna można było kupić dynię, za dziesięć królika. Kakao wykorzystywali również w przeróżnych ceremoniach, obdarowywano na przykład dzieci, które wchodziły w dorosłość. W 1504 roku Krzysztof Kolumb po swojej czwartej wyprawie do „Nowego Świata” sprowadził kakao do Europy, ale zostało zupełnie zignorowane. Przyjęło się dopiero w 1528 roku, kiedy to Don Herman Cortez przywiózł je ponownie do Hiszpanii. Dość szybko rozprzestrzeniło się po Europie i traktowane było jako szlachetny napój.

Na świecie występują trzy gatunki kakaowca:

Criollo – nazywana także księciem kakaowców, daje strąki z bardzo cienką łupiną. Kakao ma bardzo blady kolor i wyjątkowy, subtelny aromat. Odmiana ta daje niewielkie plony i jest bardzo wrażliwa.

Forastero – to rodzaj silniejszych i łatwiejszych w uprawie drzew dających większe plony. Strąki ziaren mają grubszą skórkę i bardziej gorzki, silniejszy smak. Kakao z ziaren forastero jest często nazywane „kakao masowym”, gdyż nadaje czekoladzie typowy, rozpoznawalny aromat.

Trinitario – jest hybrydą, krzyżówką powyższych typów drzew i charakteryzuje się właściwościami obydwu odmian kakaowca. Ma silny aromat, dlatego też idealnie nadaje się do produkcji gorzkiej czekolady, ponadto jest łatwa w uprawie.

Na Grenadzie rośnie głównie Trinitario i Forastero w niewielkiej ilość.

Fabryka czekolady The Grenada Organic Chocolate Company, którą mieliśmy okazję zwiedzić, ma niesamowita historię. Założył ją Amerykanin David Friedman, który przyjechał na Grenadę 15 lat temu. Pierwszy kontakt z tą wyspą miał już jako dziecko, gdyż jego ojciec spędzał tutaj każdą zimę ucząc medycyny i często zabierał ze sobą rodzinę. David będąc jeszcze studentem zadał sobie pytanie co jest dla niego w życiu ważne i w przeciągu paru dni totalnie przearanżował swój świat. Opuścił uczelnię parę miesięcy przed obroną, zamieszkał na squacie i pomagał ludziom. Parę lat później opuścił USA i osiadł na Grenadzie, którą był zauroczony od dziecka. Zbudował sobie skromny domek z bambusa, energię pozyskiwał z panela słonecznego i w pełnym szczęściu, często w towarzystwie Elli Fitzgerald rozbrzmiewającej z głosników, żył blisko natury i muzyki, którą kochał.

Kakao wykorzystywane było na Grenadzie w minimalnym stopniu, głównie do sporządzania napoju kakaowego. Mott Green (taki przydomek przyjął David, aby podkreślić swoje życie w zgodzie z naturą), chcąć wykorzystywać takie dobro naturalne na szerszą skalę, wpadł na pomysł założenia fabryki organicznej czekolady, dzięki której Grenada miała zostać zauważona przez resztę świata. Rozpoczął naukę o wytwarzaniu czekolady w Pensylwanii, pozyskiwał stare maszyny do jej produkcji, które naprawiał i transportował na Grenadę, póżniej również sam konstruował sprzęt. Przez długie lata zyski fabryki były prawie żadne, ale pozwalały na ciągłość produkcji i utrzymanie wielu miejsc pracy, w okresie zbiorów do 50-ciu pracowników.

Nasza wizyta w The Grenada Chocolate Company pozwoliła nam odkryć tajniki produkcji czekolady krok po kroku. Cały proces zaczyna się od zbiorów kakao. Owoce zrywane są ręcznie lub przy użyciu specialistycznego noża odcinane są od drzewa (fot. The Grenada Chocolate Company).

The Grenada Organic Chocolate Company

The Grenada Organic Chocolate Company

Następnie ziarna wraz z miąższem poddawane są fermentacji i suszeniu, które odbywa się w szklarniach przy użyciu energii słonecznej. Ziarna co jakiś czas są ręcznie obracane.

The Grenada Organic Chocolate Company

The Grenada Organic Chocolate Company

The Grenada Organic Chocolate Company

Gdy są już wysuszone poddane zostają pieczeniu.

The Grenada Organic Chocolate Company

Następnie zostają przesiane – oddzielona zostaje zewnętrzna skorupka ziarna.

The Grenada Organic Chocolate Company

Kolejnym krokiem jest mielenie ziaren i mieszanie. Część pozyskanego kakaowego surowca mieszana jest z cukrem oraz olejem kakaowym i przechodzi proces rafinacji. Z takiej mieszanki uzyskuje się płynną czekoladę.

The Grenada Organic Chocolate Company

Następnie czekolada rozlewana jest na formach, studzona i ręcznie pakowana.

The Grenada Organic Chocolate Company

The Grenada Organic Chocolate Company

Pozostała część surowca poddana jest procesowi wyciskania i odsączania oleju kakaowego, który dodawany jest do czekolady. Z tego procesu powstaje kakao.

Dziś czekolada The Grenada Chocolate Company sprzedawana jest w Europie, USA i na lokalnym rynku.Trzykrotnie nagradzana była srebrnym medalem za wysoką jakość przez Londyńską Akademię Czekolady. Produkowana jest z zawartością 60%, 71%, 82% i 100% kakao, również z dodatkiem soli morskiej. Fabryka całą energię potrzebną do utrzymania maszyn w ruchu pozyskuje z licznych paneli słonecznych. Export do innych krajów odbywa się w sposób ekologiczny. Do Londynu i Amsterdamu czekolada transportowana jest żaglowcem, a po Amsterdamie dystrybuowana jest przez cyklistów.

Mott Green zmarł rok temu w nieszczęśliwym wypadku. Miał jednak dwóch wspólników, którzy dumnie podtrzymują piękną ideę pomysłodawcy.

 

Nalej mi Rivers! – Gorzelnia rumu River Antoine Estate

River Antoine Estate Grenada - gorzelnia rumu

Od dwóch tygodni eksplorujemy Grenadę, która oprócz tego, że jest wyspą przypraw – piękne drzewa gałki muszkatołowej można spotkać prawie wszędzie – produkuje również rum. Na wyspie znajdują się trzy gorzelnie, jednak najbardziej znana i największa jest ta, którą mieliśmy okazję zwiedzić.

Historyczna i wciąż czynna, do dnia dzisiejszego utrzymująca pierwotne metody produkcji trunku, gorzelnia River Antoine Estate założona została w 1785 roku. Od dnia powstania niewiele się tu zmieniło. W użyciu są wciąż takie same urządzenia do produkcji rumu jak stalowe kadzie, miedziane alembiki czy młyn produkcji G. Fletcher & Co. London & Derby. Spacerując po całej posiadłości ma się wrażenie, jakby zwiedzało się pracujące muzeum.

Całkowita powierzchnia River Antoine Estate to 162 hektary, na które składają się lasy z malowniczym jeziorem w kraterze i organiczne pola trzciny cukrowej. Trzcina ścinana jest ręcznie przez mężczyzn i porcjowana na pół metrowe kawałki, które następnie wiązane są przez kobiety w małe pęki przy użyciu liści trzciny.River Antoine Estate Grenada - pole trzciny cukrowej, gorzelnia rumuRiver Antoine Estate Grenada - pole trzciny cukrowej, gorzelnia rumuRiver Antoine Estate Grenada - pole trzciny cukrowej, gorzelnia rumuRiver Antoine Estate Grenada - pole trzciny cukrowej, gorzelnia rumuTak przygotowana trzcina trafia z pola do młyna, gdzie poddana zostaje kilkakrotnemu miażdżeniu.River Antoine Estate Grenada - pole trzciny cukrowej, gorzelnia rumuRiver Antoine Estate Grenada - gorzelnia rumuKoło młyńskie napędzane jest wodą pozyskiwaną z jeziora.River Antoine Estate Grenada - gorzelnia rumu, koło młyńskieRiver Antoine Estate Grenada - gorzelnia rumuRiver Antoine Estate Grenada - gorzelnia rumuŁodygi z odpadu składowane są w jednym miejscu i suszone na słońcu. Część wykorzystywana jest jako naturalny nawóz na polach uprawnych, część natomiast przeznaczona jest do palenia pod kadziami.River Antoine Estate Grenada - gorzelnia rumuRiver Antoine Estate Grenada - gorzelnia rumuWyciśnięty sok drewnianym korytem trafia do budynku obok, gdzie przechodzi proces filtracji. Do soku dodane zostaje wapno, które działa oczyszczająco i reguluje poziom kwasowości. Sok następnie zostaje podgrzany w pięciu stalowych kadziach. Kadzie różnią się od siebie rozmiarem i rozstawione są w różnej odległości od ognia co sprawia, że sok podgrzewany jest do różnej temperatury, od wysokiej do bardzo wysokiej.River Antoine Estate Grenada - gorzelnia rumu, kadzieRiver Antoine Estate Grenada - gorzelnia rumu, kadzieZ procesu podgrzania soku uzyskuje się gęsty syrop, który po wystygnięciu transportowany jest do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie leżakuje w ogromnych zbiornikach i bez dodania drożdży, w sposób naturalny fermentuje przez tydzień.River Antoine Estate Grenada - gorzelnia rumuSyrop następnie trafia do dwóch miedzianych alembików, które podgrzewane są drewnem do temperatury 250 stopni Celcjusza. Zajmuje się tym doświadczony palacz, który wie jakiego gatunku i jaką ilość drewna wrzucić do pieca, aby uzyskać odpowiednią temperaturę.River Antoine Estate Grenada - gorzelnia rumu, alembikiRiver Antoine Estate Grenada - gorzelnia rumuSkroplony rum grawitacyjnie trafia do pomieszczenia obok, gdzie przechodzi test jakości.River Antoine Estate Grenada - gorzelnia rumuRum sprzedawany jest w dwóch postaciach – 69% i 75%. Jeśli uzyskany alkohol jest za słaby, trafia ponownie do alembików i przechodzi proces destylacji jeszcze raz. Kiedy jest już wystarczająco mocny, rozcieńczony zostaje źródlaną wodą i ręcznie rozlany do butelek.River Antoine Estate Grenada - gorzelnia rumuRiver Antoine Estate Grenada - gorzelnia rumu

River Antoine produkuje około 850 litrów rumu tygodniowo przez 52 tygodnie w roku. Rum jest na tyle popularny i lubiany przez mieszkańców Grenady, że 100% produkcji zostaje skonsumowana tylko przez lokalnych. Gorzelnia na dzień dzisiejszy nie jest w stanie zwiększyć produkcji trunku, gdyż musiałaby zainwestować grube pieniądze w nowy, bardziej wydajny destylator, tym samym nie może pozwolić sobie na export.

Hasłem reklamowym gorzelni jest „DON’T SAY RUM, SAY RIVERS”, które idealnie przyjęło się wśród mieszkańców. Na pytanie jaki preferują alkohol, odpowiadają – pijemy rivers!

Chaguaramas – Trynidad i Tobago

Do Chaguaramas dotarliśmy po dwudziestu czterech godzinach. To był długi i dość wyczerpujący, finałowy dla naszej czwórki, rejs. Tuż po zacumowaniu jachtu do bojki, nasze nozdrza wypełniła piękna woń palonego węgla, co zwiastowało ciepłą i finezyjną kolację na zwieńczenie rodzinnych wakacji. Restauracja Sails mieści się tuż przy kotwicowisku i w każdą środę i sobotę serwuje przepyszne dania z grilla. Hitem okazał się być Surf & Turf, czyli soczyście krwisty stek wołowy podawany z grillowanymi krewetkami. Porcje są na tyle duże, że zostaje jeszcze na przekąskę następnego dnia :)

O poranku wszyscy myśleliśmy już o powrotnym locie, pakowaniu, odprawie i załatwieniu transportu na lotnisko.

Trynidad, Chaguaramas

Nasze wspólne wakacje zleciały w mgnieniu oka, ale mimo to sporo przeżyliśmy, wiele zobaczyliśmy i zostało też trochę czasu na totalny relaks okraszony świeżą rybką.

Chaguaramas znajduje się w północno-zachodniej części wyspy, na zachód od Port of Spain. Od 1940-1963 roku stanowiło bazę marynarki wojennej USA. Aktualnie jest główną bazą jachtową na wyspie. Znajduje się tu marina, trzy duże ośrodki dla jachtów i łodzi motorowych oraz stocznie remontowe. W związku z tym, że Trynidad leży poza strefą huraganową, Chaguaramas zdaje się być świetnym miejscem do zimowania jednostek. Znajduje się tu urząd imigracyjny i celny, stacja benzynowa, w której można się również zaopatrzyć w wodę (nieodpłatnie), sklep z niezbędnymi atrykułami żeglarskimi (Bugdet Marin), mini supermarket, restauracje, darmowe łazienki w Power Boats, pralnia, kafejki internetowe i bank.

Z Chaguaramas prowadzona jest przez żeglarzy, na kanale 68 VHF, „rozgłośnia społecznościowa”. Codziennie o godzinie 8:00 rano, podawane są ogłoszenia o materiałach, częściach i jak to nazywają, innych skarbach z zenzy, które można dostać za darmo oraz takie, które ludzie chcą wymienić na inne. W ostatnim tygodniu karnawału, obfitującym w wydarzenia przyciągające turystów, podawane są również informacje o cenach i sposobach nabycia biletów na imprezy karnawałowe oraz o transporcie pomiędzy Chaguaramas a Port of Spain, stolicą karnawału.

Wadą tego miejsca jest brudna woda w zatoce, pełna ropy i czasami pływających śmieci. Ci, którzy zdecydują się spędzić okres huraganowy w Chaguaramas, podczas upalnego dnia znajdą ukojenie na ślicznej plaży Macqueripe – od strony Atlantyku – oddalonej o dziesięć minut jazdy samochodem.

Chaguaramas

Chaguaramas

Chaguaramas

Klejnot w koronie – Tobago Cays

IMG_9095Rejs z St Vincent na Bequia trwał zaledwie parę godzin. Zatrzymaliśmy się w Admiralty Bay, głównie w celu uzupełnienia zapasów jedzenia i pitnej wody. Mieliśmy spore szczęście, gdyż trafiliśmy w przeddzień dwudniowego święta związanego z karnawałem, podczas którego wszystkie sklepy miały być pozamykane. Jedzenie udało nam się zakupić tego samego dnia, z uzupełnieniem zbiorników musieliśmy czekać do rana. O poranku okazało się, że wodę możemy dostać tylko od jedynej, krążącej po kotwicowisku łodzi z wielkimi zbiornikami, która oferowała zielonkawą deszczówkę. Świetnie, że deszczówka, ale to życie w niej lekko nas zastanawiało. Nie mieliśmy jednak żadnego wyboru, jedynie brać to co było dostępne. Wodę wzbogaciliśmy kroplą chloru, uzupełniliśmy wszystkie zbiorniki oraz pięciolitrowe baniaki i ruszyliśmy w kierunku raju, czyli Tobago Cays, nazywane klejnotem w koronie na mapie turystyki morskiej Karaibów.

Tobago Cays

Następnego dnia byliśmy już na miejscu. Tobago Cays to pięć niezamieszkałych wysp: Petit Rameau, Petit Bateau, Baradal, Petit Tabac i Jamesby leżących w archipelagu Grenadyn w południowej części Małych Antyli, które od 1999 roku w całości stanowią rezerwat przyrody – Tobago Cays Marine Park. Czterokilometrowa rafa w kształcie podkowy, eksplodująca przeróżnymi kolorami i finezyjnymi kształtami oraz bogactwem fauny, osłania cztery wyspy przed gniewem oceanu. Petit Tabac natomiast, leżąca na wschód, chroniona jest przed falami dwoma innymi rafami.

Widok na wyspę Baradal z JamesbyWidok na wyspę Baradal z JamesbyWidok z wyspy Baradal na południeWidok z wyspy Baradal na południeWidok na wyspę Petit Tabac  Widok na wyspę Petit Tabac  Widok na wyspę Jamesby z Baradal Widok na wyspę Jamesby z Baradal

Widok na Hoof Chanel i wyspy Petit Rameau (po prawej) i Petit Bateau (po lewej)
Widok na Hoof Chanel i wyspy Petit Rameau i Petit Bateau

W pierwszej kolejności zatrzymaliśmy się po nawietrznej stronie jednej z wysp, aby być na otwartej wodzie, mieć więcej przestrzeni i bliżej do rafy, od której planowaliśmy rozpocząć odkrywanie świata podwodnego. Po wskoczeniu do wody okazało się, że oceaniczne fale i prąd są na tyle silne, że eksplorowanie pobliskiej fauny i flory może być wielkim wyzwaniem. Chwilowe zawieszenie się na powierzchni sprawiało, że woda przemieszczała nas w sekundzie z dala od miejsca przeznaczenia. Każdy przepłynięty kawałek drogi kosztował nasze mięśnie sporo wysiłku, a obawa o powrót na jacht pod silny prąd zniechęcała do dalszej walki. Po trzydziestu minutach prób i zmagania się z naturą, wróciliśmy na pokład. Z marszu przestawiliśmy się na bardziej odległą od rafy, zawietrzną stronę wyspy. Tutaj był luksus! Jacht stał spokojnie, nie bujało no i nurkowanie stało się bardziej owocne. 

Z każdej strony otaczał nas śnieżnobiały piasek i lazurowa, krystalicznie czysta woda, a kotwicowisko bardzo chętnie odwiedzały rekiny – Lemon i Caribbean Reef shark, żółwie zielone i płaszczki. 

Carcharhinus perezii  Lemon shark, Carcharhinus perezii  Acanthurus coeruleus Acanthurus coeruleus Dasyatis americana zakopana w piaskupłaszczka, southern whiptale, Dasyatis americana whiptale2whiptale28 Zakotwiczyliśmy tuż przy malutkiej wyspie Baradal, po jej południowo-wschodniej stronie, która okazała sie być domem iguan – legwana zielonego (iguana iguana), żółwi lądowych i różnych gatunków ptaków. Iguany były dosłownie wszędzie. W związku z tym, że prowadzą nadrzewny tryb życia, głownie tam je znajdowaliśmy. Dumnie wyciągnięte na konarach drzew wygrzewały swoje ciała w promykach upalnego słońca.  legwana zielonego (iguana iguana) legwana zielonego (iguana iguana) legwana zielonego (iguana iguana)Żółwie natomiast, przy lekkim szumie suchych liści, oddawały się wzniosłej chwili. Nie mogliśmy wyjść z podziwu, że tak mała wyspa może tętnić, aż tak bogatym życiem. żółw lądowy

Tobago CaysWidok na lagunę z wyspy był przepiękny! Kompilacja bieli i lazuru inspirowała, zniewalała i pochłaniała bez reszty. Przez długie godziny mogłabym tak siedzieć i delektować zmysły cudem natury.

Niestety rodzinne wakacje po mału chyliły się ku końcowi, co oznaczało opuszczenie Tobago Cays już po niespełna trzech dniach. Czekał nas tylko krótki postój na Union Island w celu dopełnienia formalności imigracyjno-celnych przed opuszczeniem kraju i mogliśmy ruszać w kierunku Trynidad, skąd Natalia z Kubą łapali samolot powrotny.

Dwugodzinny rejs na Union Island odbyliśmy w ulewnym deszczu i silnym, w porywach do czterdziestu kn wietrze. Kiedy dotarliśmy na miejsce wciąż padało i wiało. Podpłynął do nas pracownik mariny i z wielkim stresem w głosie namawiał nas na skorzystanie z boi cumowniczej, gdyż twierdził, że nadciąga sztorm tropikalny i kotwica może nas nie utrzymać. Zaoferował nam bojkę przeznaczoną dla jednostek wielkości kutrów rybackich, abyśmy spokojnie i bezpiecznie mogli przeczekać wichury. Mimo, że sprawdzaliśmy prognozę pogody parę godzin wcześniej, przez jego panikę w głosie i kiepską pogodę, daliśmy się namówić. Żaden sztorm nie nadciągał, pogodę sprawdziliśmy ponownie po zejściu na ląd. Zostaliśmy zwyczajowo oszukani z próbą naciągnięcia nas na koszty, gdyż po sezonie niewiele się tam dzieje. Dzięki temu, że nie płaciliśmy za bojke z góry, bez wiekszych skrupułów opuściliśmy kotwicowisko bez płacenia za chwilowy postój.

Ruszamy na Trynidad…

Jaskinia nietoperzy – Petit Byahaut, St Vincent

O piątej nad ranem dotarliśmy do Chateaubelair Bay. Uwielbiamy te wczesne poranki przy budzącym się słońcu, które z pełną gracją wyłania się zza horyzontu. Cały świat pachnie wtedy wyjątkowo pięknie. Wszystkie zapachy natury – ziemi, powietrza, wody, kwiatów, niczym nie zakłócone, wirują i hipnotyzują. Do tego ten spokój i cisza dookoła, aż chciałoby się szeptać, by nie budzić świata. 

Tuż po zrzuceniu przez nas kotwicy, zaczęli pojawiać się pierwsi kupcy oferując owoce. Już od wczesnych godzin porannych gotowi byli do pracy. To miejsce pokazało nam, że jeśli tylko chcesz, zawsze znajdzie się okazja, aby zarobić na utrzymanie. Tam ludzie żyją bardzo biednie. Nie mają super domów ani pięknych łodzi. Każdy pływa na tym co udało mu się zbudować, jeden przypłynął do nas nawet na kłodzie, by sprzedać nam worek mango!

I tym razem nie przepuściliśmy żadnej okazji. Owoców na pokładzie Indry, z każdym dniem, było coraz więcej i stwierdziliśmy, że przy takiej ich różnorodności, czas rozpocząć produkcję ponczu. Poncz pochodzi z Indii i w języku Sanskrit jego nazwa oznacza ‚pięć’ oryginalnych jego składników: alkohol, cytryny, wodę, cukier, herbatę lub przyprawy. Pierwsze dokumenty wspominające poncz w Europie pochodzą z Wielkiej Brytanii z 1632 roku, kiedy to przygotowywano go z wina lub brandy. Początek importu jamajskiego rumu w okolicach 1655 roku pozwolił na powstanie jego współczesnej wersji. 

W naszym wykonaniu trunek zrobiony był ze świeżych owoców: mango, guavy, ananasa, kalamondin i przypraw: cynamonu, kardamonu, świeżo startej gałki muszkatołowej, osnówki muszkatołowej (mace), goździków, liści laurowych zalanych karaibskim, 84% rumem i wodą. Już zaledwie po dwóch dniach upajania owoców alkoholem, napój gotowy był do degustacji. Smakował zniewalająco! Był jednak zdradliwy, gdyż moc rumu ukryła się za aromatem przypraw i mieszanką naturalnych soków. Owoce w nim zanurzone były tak pyszne, że można by je było jeść łyżkami.

Z Chateaubelair Bay przenieśliśmy się do Petit Byahaut, małej, spokojnej i urokliwej zatoczki z ruinami eco kurortu zniszczonego podczas jednego z huraganów, przypuszczam w 2010 roku. Mimo że dżungla zaczęła się już tam wdzierać, wciąż czuć dawny klimat miejsca.

W Byahaut głównie eksplorowaliśmy świat podwodny.

Petit Byahaut

Największą atrakcją okazała się być jaskinia nietoperzy (wejście od strony zachodniej)

Byahaut bat cave

z zapierającą dech w piersiach szczeliną pomiędzy skałami, którą wszyscy przepływaliśmy. Wdzierające się do środka słońce spektakularnie podświetlało lazur wody i zdradzało głębokość szczeliny.

Byahaut bat cave

Byahaut bat cave

Byahaut bat cave

Skały natomiast ubrane były w różnobarwny koral chętnie odwiedzany przez fantazyjne rybki. Świat podwodny w tym miejscu, aż tętnił intensywnymi kolorami i przeróżnymi kształtami. To była najpiękniejsza ściana pełna korali, gąbek i alg, jaką do tej pory widzieliśmy.

Byahaut

Byahaut

Poniżej: Xestospongia muta i jeszcze nie zidentyfikowany przez nas gatunek (zielona gąbka)

Byahaut

Poniżej: Callyspongia plicifera

Callyspongia plicifera, Byahaut

Poniżej: Aluterus scriptus

Aluterus scriptus, Byahaut

Poniżej: Diodon hystrix 

Diodon hystrix, Byahaut

Ośmiornica zwyczajna

Ośmiornica zwyczajna, Byahaut

Ośmiornica zwyczajna, ByahautJaskinia jest o tyle ciekawa, że ma dwa wejścia. Od południa szerokie i płytsze niż metr a od zachodu wąskie, pogłębiające się do piętnastu metrów. Nie łatwo było nam znaleźć to miejsce, tak więc dla zainteresowanych podaję dokładne koordynanty: 13 11.1678N 061 16.1622W. Jaskinia znajduje się na południe od Buccament Bay.

Najkorzystniej jest zakotwiczyć w zatoczce Petit Byahaut (również ciekawe pływanie z maską i rurką), od której jaskinia oddalona jest zaledwie o pół mili na północ. Po drodze przepływa się koło malowniczej skały z idealnymi półkami do skoków na wysokości pięciu i ośmiu metrów. Świetna zabawa dla śmiałków i miłośników wysokości. Da się tam również dotrzeć kajakiem, który można wypożyczyć w pobliskim Buccament. Jaskinia jest bardzo urokliwa, ale ze względu na sporą ilość żyjących tam nietoperzy, zalecamy nie ściągać maski. Zapach może lekko doskwierać :)

Po dwóch dniach eksplorowania pobliskiej fauny i flory, wyruszyliśmy w kierunku Bequia…

Z północy na południe – powrót na St Lucia

Pięć tygodni w jednym miejscu… aż trudno w to uwierzyć. To był, jak dotąd, najdłuższy nasz postój. Grand Case na St Martin wciągnęło nas bez mała – żywe reggae, full moon party z ogniskiem na plaży, sympatyczni mieszkańcy, zniewalający widok z okna, darmowe wifi. To miejsce świetnie nadawało się do wykonania niezbędnych na tym etapie prac konserwatorskich na jachcie i wirtualnych na blogu.

sunset cor

Nadszedł jednak czas by ruszać dalej. Tym razem w planie mieliśmy powrót na St Lucia, gdzie umówieni byliśmy z naszymi najbliższymi – Natalią i Kubą.

Rejs na St Lucia nie należał do najłatwiejszych. Płynęliśmy bardzo ostro na wiatr przez co wszystkie luki mieliśmy pozamykane, ponieważ fale nieustannie przelewały się przez pokład. Gorączka pod pokładem, 33 stopnie celcjusza i stojące powietrze, były nie do wytrzymania. Kiedy dotarliśmy w cień Dominiki, wiatr zgasł zupełnie co skłoniło nas do opuszczenia drabinki znajdującej się na rufie i zanurzenia naszych „ugotowanych” ciał w chłodnym morzu. Co to była za ulga! Pozwoliło nam to już bez większej męki dopłynąć do Martyniki, gdzie planowaliśmy zrobić kilkudniowy postój, aby spotkać się ze znajomymi, złapać oddech po trzydniowej przeprawie i przygotować się na przyjęcie rodziny.

No i nadszedł długo wyczekiwany przez nas moment – odebraliśmy Natalię i Kubę z lotniska. Wypoczynek zaplanowali na dwa tygodnie, tak więc czasu mieliśmy wystarczająco dużo, aby pokazać im piękno i różnorodność Karaibów.

Kierowca busa Rosie, który pomagał nam w transporcie z lotniska, zaproponował, że jeśli tylko mamy ochotę, może pokazać nam najciekawsze atrakcje w okolicy – za 30USD od osoby, będzie naszym prywatnym szoferem i przewodnikiem przez cały dzień. Oferta brzmiała atrakcyjnie i zachęcająco, więc szybko daliśmy się namówić.

Rosie odebrał nas spod keji miejskiej w Soufriere, przy której kotwiczyliśmy. W pierwszej kolejności zabrał nas do naturalnego źródełka tuż u podnóża wulkanu, gdzie mieliśmy zażywać kąpieli błotnych. Bez chwili zawahania wyskoczyliśmy z ciuchów i zanurzyliśmy nasze ciała w bardzo ciepłej, błotnistej wodzie.

kapiel blotna

Tuż przy basenie stało wiadro z gęstą papką wulkanicznego pyłu, którą wcieraliśmy w skórę. Po tym zabiegu nasze ciała nabrały niebywale aksamitnej gładkości.

St Lucia

Zrelaksowani i podekscytowani kolejnymi atrakcjami ruszyliśmy dalej. Następny na liście był wodospad Superman’a. Na miejsce dotarliśmy chwilę przed sporą grupą amerykańskich turystów. Wszyscy ustawili się gęsiego i w parach podchodzili pod wodospad do zdjęcia. Trochę zabawnie to wyglądało. Mało było w tym radości i zabawy, bardziej przypominało masową produkcję zdjęć do oprawy w ramkę. W końcu przyszła pora na nas – nie mogliśmy powstrzymać szaleństwa na wodzy. Nic tak dokładnie nie masuje ciała jak woda spadająca z piętnastu metrów… chyba, że woda spadająca z większej wysokości :)

blog superman falls28blog superman falls1Opuszczając wodospad Superman’a przypadkiem zauważyliśmy, po drugiej stronie drogi, potok z malutkim wodospadem. Miejsce jest totalnie dzikie, otoczone pięknym krajobrazem a temperatura wody ani przez moment nie zniechęcała do zabawy. Wodospad okazał się być rewelacyjną alternatywą do skomercializowanego Superman’a.

blog stream130

blog stream16

blog stream117blog stream1

Nadszedł czas ruszyć dalej. Tym razem do The New Jerusalem, czyli do naturalnych, źródlanych basenów z różną temperaturą wody – chłodną, ciepłą i bardzo ciepłą. Od parkingu dzieliła nas tylko pięciominutowa wędrówka przez dżunglę. Nasz kierowca/ przewodnik, człowiek dżungli, wzbogacił nasz spacer pokazem zręczności władania maczetą. Zboczył ze ścieżki w poszukiwaniu kokosów – z wielką wprawą wbijał maczetę w kokos, unosił w powietrze i potrząsał przy uchu, by sprawdzić czy ma mleczko w środku. Cztery pełne kokosy znalazł w mgnieniu oka i kilkoma sprawnymi ruchami maczety je otworzył. Wyglądało to bardzo spektakularnie, a wszyscy wiedzieliśmy jak dużym wyzwaniem dla amatora jest ściągnięcie zewnętrznej, włóknistej, na pozór miękkiej powłoki orzecha.

blog termy4

blog termy1

Mieliśmy sporo szczęścia w The New Jerusalem, ponieważ byliśmy jedynymi turystami, którzy tam w tym czasie byli. Wszystkie trzy baseny mieliśmy wyłącznie do naszej dyspozycji. Delektując się pysznym kokosem i białym kakao, które również nasz przewodnik wyszukał w gęstej dżungli, upajaliśmy nasze zmysły rajską chwilą.

blog termy84

blog termy77

blog termy96blog termy56

Białe kakao ma delikatny jak jedwab miąższ, jest słodko-kwaśne i soczyste. Do tego wyglada urokliwie. Jego żołto-pomarańczowa skórka, śnieżnobiały miąższ i ciemne, duże pestki współgrają ze sobą niebywale apetycznie.

blog termy12

Po tylu wodnych atrakcjach dopadł nas potężny głód. Kierowca zabrał nas do sprawdzonej i często odwiedzanej przez lokalnych restauracji na tradycyjne, kreolskie jedzenie. Wszystko smakowało wybornie. Zamówiliśmy steka wołowego, kurczaka w curry i krewetki. Potrawy przyrządzone były finezyjnie, świetnie doprawione i wzbogacone o pyszne dodatki w postaci platy, ryżu i surówki.

lunch resized

Rosie okazał sie być super człowiekiem do interesów – spełniał wszystkie nasze, nawet nietypowe czasem, życzenia. Potrafi dbać o swoich klientów i nie oczekuje wygórowanej zapłaty za swoje usługi. Przy większej ilości osób chętnie negocjuje cenę. Jeśli będziecie kiedykolwiek w Soufriere, gorąco polecamy jego usługi:

Rosemond’s Taxi Service, Soufriere, St Lucia – tel: +1758 486 9918

Stojąc na kotwicowisku w Soufriere, każdego dnia odwiedzali nas lokalni na swoich drewnianych, kolorowych łódeczkach sprzedając nam bardzo dojrzałe owoce – mango, papaje, pomarańcze, kalamondin, awokado, banany, ananasy, guavy, przepyszny water apple i soursoup. Natalia z Kubą nie przepuścili żadnej okazji i z wielkim podekscytowaniem kupowali co rusz to nowe owoce, wypełniając siatki Indry niespotykaną dotąd ilością różnorodnych kolorów i kształtów. Wszystko smakowało wyjątkowo pysznie. Już po samym zapachu wirującym w powietrzu czuć było, że owoc dojrzewał w naturalnym słońcu. Soczyste i słodziutkie mango dodane do muesli wybornie wzbogacały nasze śniadania.

Tuż przed opuszczeniem St Lucia, zakotwiczyliśmy na dzień w malowniczej zatoczce Anse l’Ivrogne i w cieniu dużego Pitona eksplorowaliśmy rafę. Miło było znów wskoczyć do wody…

blog  snorki8

blog snorki2

blog snorki12

blog snorki5

Tym razem przyjrzeliśmy się bliżej stworzeniu, które spotkaliśmy już kilka razy wcześniej i przez ignorancję określaliśmy morskim patyczakiem. Dłuższa inspekcja pozwoliła dostrzec drobne szczypce na końcach dwóch przednich odnóży – a więc to jednak jest krab (Stenorhynchus seticornis)!  Poniżej jeden na lewo i drugi na prawo od mureny.

Murena i yellowline arrow crab

DCIM100GOPRO

I znów łącząc przyjemne z pożytecznym upolowalaśmy kilka skrzydlic, które podaliśmy naszym gościom w postaci tatara – byli wniebowzięci!

blog snorki28

Tak jak mamy w zwyczaju, chwilę po zapadnięciu zmroku podnieśliśmy kotwicę i ruszyliśmy w ośmiogodzinny rejs w kierunku Chateaubelair Bay na St Vincent…

Lazurowy zawrót głowy – Barbuda

7 kwietnia 2014 Spanish Point - Barbuda Barbuda to istny raj na ziemi! Prawie cała wyspa o powierzchni 161 km kwadratowych jest dziewicza, w nikłym stopniu dotknięta cywilizacją i turystyką. Znajdują się tu zaledwie dwa luksusowe kurorty i jedno jedyne miasto Codrington skupiające blisko całą ludność wyspy, około 1.600 osób. Połowa pracuje na stanowiskach budżetowych, cała reszta mieszkańców natomiast jakoś sobie radzi, aby przeżyć. Prowadzi mały sklepik z artykułami spożywczymi i AGD, restaurację, salon fryzjerski, poluje na dziką zwierzynę i poławia ryby. Na Barbudzie obowiązuje zakaz sprzedaży ziem obcokrajowcom, dzięki czemu wyspa wciąż zachowuje swój naturalny stan i malowniczy obraz.

Spanish Point Barbuda 9

Niemal w całości otoczona jest rafami koralowymi, krystaliczną wodą i uroczymi plażami z biało-różowym piaskiem, które ciągną się wzdłuż całej linii brzegowej a dziewiczy krajobraz dopełniają palmy, mangrowce i dzikie konie. Wyspa stanowi niemal jeden wielki rezerwat przyrody. Każdego roku przylatuje tu około 5000 fregat, by składać jaja.

IMG_2064

Duża ilość raf i płycizn Barbudy potrafi być zdradliwa przez co wiele statków zakończyło tam swój rejs. Na dnie spoczywa około 120 wraków. Byliśmy bardzo ostrożni planując nasze przybycie na Barbudę. Start z Antigui wyliczyliśmy tak, aby dotrzeć na miejsce kilka godzin przed południem. Skrupulatnie przestudiowaliśmy mapę planując bezpieczny kurs, a będąc już kilkaset metrów od obszarów oznaczonych na mapie jako niebezpieczne, z dziobu obserwowaliśmy wodę szukając turkusowej, piaszczystej drogi pomiędzy ciemno-spanish point kanal rafyniebieskimi wypłyceniami. Kiedy dotarliśmy do kanału rozciągającego się pomiędzy rafami ze wschodu na zachód, nadciągnęła ciężka chmura i sprawiła, że wszędzie wokół widzieliśmy tylko ciemno-niebieską wodę. Ucieszyliśmy się bardzo z uwzględnionego na nieprzewidziane zdarzenia czasu, wykonaliśmy szybki zwrot na wschód, aby odpłynąć od niebezpieczeństw i przeczekać ograniczoną widoczność. Słońce wyszło zza chmur po kwadransie, a że było dwie godziny przed zenitem, idealnie podświetlało wodę przed dziobem skierowanym ponownie na zachód i spokojnie dotarliśmy do celu. Po zrzuceniu kotwicy wody pod kilem mieliśmy zaledwie pół metra – cała zatoka jest płytka, w porywach do trzech metrów i bardzo spokojna. Woda stanowi ponad połowę widnokręgu, co daje wspaniałe uczucie przestrzeni i bliskości oceanu. Otaczająca zatokę od południa i południowego zachodu gęsta rafa, zapobiega wdzieraniu się martwej fali, która potrafi mocno rozbujać zakotwiczony jacht.

Bezludne, urocze, zniewalające Spanish Point – nasze pierwsze zetknięcie z nieokiełznaną Barbudą. Barbuda - Spanish PointSpanish Point Barbuda 5Spanish Point Barbuda 1Spanish Point Barbuda 6

W takich miejscach naszą główną atrakcją jest obserwacja życia podwodnego. Spanish Point to raj dla nurków. Rafa roztacza się z każdej strony i ciągnie przez parę mil. Kontakt ze światem podwodnym jest jak balsam dla naszych dusz. Otaczająca nas fauna i flora, bogactwo kolorów i kształtów rafy, które momentami przypominają rzeźby, różnorodność ryb i białe, piaszczyste dno hipnotyzują i przenoszą w baśniowy wymiar. Sprawiają, że umysł nie błądzi po tematach, które zostawiliśmy nad wodą. Już przy pierwszym zanurzeniu jesteśmy tu i teraz i każdym zmysłem chłoniemy piękno chwili.

Spanish Point - tak wygladalo nasze kotwicowisko

caribbeanwhiptailstingray8Największe wrażenie zrobiły na nas płaszczki – Caribbean Whiptail Stingray (po lewej) i Southern Stingray (po prawej). Są raczej nieśmiałe, przyjaźnie nastawione do nurków i niesamowite, kiedy próbują zakopać się w piasku. Leżąc na dnie wachlują płetwami robiąc przy tym sporo zamieszania i burzę piaskową. Piach unosi southernray7 150x112się z dna i osiada na nich tworząc bezpieczną osłonę typu „mnie tu nie ma!”. Jeśli są jednak w ruchu to wyglądają jak ptaki szybujące po niebie, z gracją poruszając płetwami suną przed siebie.

Po kilku godzinach przebywania w wodzie, milo jest ogrzać ciało w promykach upalnego słońca.

Spanish Point Barbuda Indra 2Spanish Point to również cudowne miejsce na piesze wędrówki. Krótka droga przez lasek mangrowy prowadziła nad ocean. Czasami woda była tak wzburzona, że fale rozbijające się o skały rosły spektakularnie na wysokość pięciu metrów.

Spanish Point - Atlantyk Barbuda 3

Po tygodniowej wizycie przy Spanish Point przenieśliśmy się na parę dni do zatoki Cocoa, oddalonej o dwie mile na zachód. Równie piękne miejsce z czarującymi rafami, ciągnącą się w nieskończoność plażą i żółwiami pływającymi po kotwicowisku.

Cocoa Point BarbudaPrzed opuszczeniem Barbudy zmuszeni byliśmy oderwać się od rajskiego, dziewiczego klimatu i zawitać w cywilizacji. Codrington odwiedziliśmy w celu dopełnienia formalności imigracyjno-celnych. Dotarcie do miasta było nie lada wyzwaniem, ponieważ Codrington leży w głębi wyspy po drugiej stronie olbrzymiej, nieżeglownej laguny. Wyprawa do miasta wniosła wiele ekscytacji, momentami z dreszczykiem emocji i odmiany od naszego idyllicznego pobytu na Barbudzie. Aby tam się dostać zapłynęliśmy jachtem w pobliże najwęższego i najbardziej płaskiego odcinka mierzei oddzielającej morze od laguny. Stąd dzieliło nas od celu już tylko, lub aż, przeniesienie naszego ciężkiego pontonu przez piaszczystą barierę i półtora milowe motorowanie przez lagunę.

Barbuda Low Bay Codrington 382x200

Ponton sprytnie udało nam się przeciągnąć po piasku, ale zwodowanie go nie było już takie proste. Po drugiej stronie przywitała nas zadziwiająco duża, jak na lagunę fala, wzbudzona przez wiejący, w porywach do 25 kn wiatr. Po kilku nieudanych próbach abordażu, w końcu udało nam się wystartować. Nasz silnik nie czuł powagi sytuacji i momentami odmawiał współpracy, co groziło powrotem na brzeg. Sam powrót i ponowna walka z falą nie stanowiłyby wielkiego problemu, gdyby nie to, że w wodzie, na trzy metry w głąb laguny, powbijane były stalowe pręty, na które nas znosiło. Cześć prętów miała bezpieczną dla naszego pontonu wysokość i była widoczna z nad wody, część natomiast znajdowała się pod wodą. Obawialiśmy się bardzo, że nasz dmuchany pojazd może nie przeżyć kontaktu z jednym z zanurzonych drutów. Na całe szczęście, zaledwie po piętnastu minutach prób i bez obrażeń byliśmy już w drodze, a po niespełna godzinie zmagania się z falą i wiatrem, dotarliśmy na miejsce. Miasto przywitało nas totalna pustką i ciszą.

IMG_2021

IMG_2029

Pod urząd imigracyjny dotarliśmy o 15:00. Niestety nie udało nam się nic załatwić, ponieważ tego dnia urząd pracował do 14:00, co oznaczało koleją przeprawę przez niespokojne wody laguny następnego dnia. Zrobiliśmy sobie spacer główną ulicą, aż w końcu dotarliśmy do jedynego, otwartego sklepu spożywczego. Przed sklepem grupka młodych chłopaków grała w karty popijając ukradkiem piwo. Był to Wielki Piątek i tego dnia na wyspie obowiązuje zakaz sprzedaży alkoholu. Ucięliśmy sobie pogawędkę z właścicielem sklepiku. Opowiadał nam o tym jak spokojnie i powoli toczy się życie na Barbudzie. O tym, że dziś wielu młodych mieszkańców nie docenia uroków rajskiego klimatu Barbudy i zaraz po ukończeniu szkoły ucieka z wyspy do większych miast w poszukiwaniu „bogatszego” życia. Wspominał również, że Barbuda odwiedzana była przez Księżną Dianę, która zatrzymywała się w okolicach Codrington, w kurorcie K Club. 1-go lipca 2011 roku plaża przy tymże kurorcie została nazwana jej imieniem. Podczas ceremonii w powietrze wypuszczono 50 ekologicznych lampionów, które miały symbolizować jej 50-te urodziny jak również światło nadziei na spokojną przyszłość i harmonię na świecie.

Święta Wielkanocne mieszkańcy wyspy spędzają nad brzegiem morza, przy Spanish Point. Rozbijają namioty, pływają na kite’ach, palą wielkie ognisko, rozstawiają grille i tak biesiadują rodzinami przez całe dwa świąteczne dni. Miła alternatywa do polskiego, statycznego świętowania przy stole.

Nasza wizyta następnego dnia w urzędzie imigracyjnym zakończyła się sukcesem. Przeniesienie pontonu przez mierzeję i wodowanie w rozbujałych wodach laguny było również bardzo udane. Miasteczko tym razem tętniło życiem. Mieliśmy okazję poznać wielu przemiłych mieszkańców Codrington i skosztować lokalnej kuchni – duszony ogon woła podawany z ryżem wzbogaconym o zieloną część selera, smażonymi na głębokim oleju ziemniakami i bukietem pysznych surówek.

IMG_1995

IMG_2090 285x150Nasze pierwsze Święta Wielkanocne w tropikach, w Low Bay. Podtrzymaliśmy tradycję malowania i stukania się jajami oraz świątecznego śniadania. Krótki kontakt telefoniczny z naszymi rodzinami sprawił, że dopiero dziś poczuliśmy jak jesteśmy daleko od wszystkich.

Barbuda to jedna z najpiękniejszych karaibskich wysp jakie do tej pory odwiedziłam. Pobyt tam był wyjątkowy pod każdym względem i magiczny. Wyspa zauroczyła mnie swym dziewiczym stanem, kryształem wody, niebywałym spokojem i bogatym życiem podwodnym. Nie wierzyłam, że takie miejsca jeszcze istnieją i mogą być tak skutecznie chronione przed ludzką destrukcją. Bez chwili zawahania bym tam wróciła.

Doki Nelsona – Antigua

Antigua to jedna z trzech wysp należących do kraju Antigua i Barbuda. Powstała 34 miliony lat temu po podmorskim wybuchu wulkanu. Zaczęły wtedy rosnąć rafy koralowe i tworzyć się wapienne osady poszerzające się w kierunku północno – wschodnim. Dzięki temu powierzchnia wyspy jest dość różnorodna, od piasku powstałego z wapiennych muszli po koralowce, skały wulkaniczne i gliniastą glebę. Antigua to wyspa 365 białych i różowych piaszczystych plaż i niezliczone ilości małych zatoczek. Ze względu na swe położenie, określana bywa sercem Karaibów. Językiem urzędowym jest angielski, w użyciu jest również kreolski.

Żeglowanie z Gwadelupy na Antiguę było bardzo przyjemne. Już dawno nam się tak miło nie płynęło. Wiało do 15 kn a morze było płaskie, tak więc Indra sunęła do celu błyskawicznie i bez większego wysiłku. Do English Harbour, dawnej bazy admirała Lorda Nelsona, dotarliśmy szybciej niż zakładaliśmy, w samym środku nocy. Kotwicowisko było oświetlone dzięki bliskiemu sąsiedztwu mariny i doku, tak więc znalezienie odpowiedniego miejsca na zrzucenie kotwicy nie było trudne. Do tego noc była bardzo spokojna a woda w Ordnance Bay wyglądała jak tafla szkła.

English Harbour Nelson's Dockyard 4

English Harbour 2English Harbour 7 150

O poranku wybraliśmy się do portu zgłosić nasze przybycie na Antiguę w urzędzie celnym i przy okazji wdrapać się na ufortyfikowany cypel, z którego rozpościera się piękna panorama na południowe klify i odrestaurowany dok. Miejsce jest śliczne, dopieszczone w najdrobniejszym kawałku. Sporo budynków z kamienia jak i fort, pamiętające Nelsona, przenoszą w XVIII-wieczny klimat. W tych historycznych budynkach znajduje się dziś biuro mariny, urząd celny, bank, poczta, mini supermarket, butiki, warsztaty żaglomistrza i innych usług jachtowych, restauracje oraz muzeum Nelsona. Wszystko wygląda uroczo, tyle że głównie nastawione jest na żeglarzy turystów a nie żeglarzy włóczęgów. Nawet kotwicowisko jest płatne, tak więc długo tam nie gościliśmy.

English Harbour Nelson's Dockyard 3English Harbour Nelson's Dockyard 2

English Harbour 4Dzień później ruszyliśmy na wschód i zakotwiczyliśmy w Willoughby Bay, z dala od „ekskluzywnej cywilizacji”. Wnet po dotarciu na miejsce wybraliśmy się na pobliską rafę. W stosunku do wcześniej odwiedzonych przez nas wysp, Antigua zachwyca większą różnorodnością gatunków korali i ryb. Niezliczona ilość labiryntów i jamek powstała w wapiennych osadach stanowi schronienie dla bogatej fauny. Rafa jest przepiękna, różnokolorowa o finezyjnych kształtach, pełna życia i chętnie odwiedzana przez rekiny – Caribbean Reef Shark. Z jednym, około 2 metrowym, mieliśmy okazje stanąć oko w oko. Podpłynął do nas, rozejrzał się i ufff…odpłynął. Napotkany przez nas rekin był pokojowo nastawiony, ale słyszeliśmy o przypadkach, kiedy to już nawet metrowe osobniki potrafiły walczyć o upolowane przez nurka ryby, zagrażając jego życiu.

Po kilkudniowym wypoczynku w Willoughby Bay ruszyliśmy w kierunku Green Island. Zatrzymaliśmy się w zatoce Rickett Port. Widok „z okna” zapierał dech w piersiach – dzika plaża z białym piaskiem, mieniące się błękitem i turkusem morze i mangrowce. Mimo tego, że takie widoki nie są nam już obce, za każdym razem zachwycają na nowo i coraz intensywniej! Rafa jest mała, więc opłynęliśmy ją całą w przeciągu paru godzin. W zamian rozrywaliśmy się na brzegu i kulinarnie przygotowując uczty dla podniebienia.

Green Island 2

Green Island 1

Ognisko na plazy - Green Island, AntigaLangusta v1Langusty stały się naszym największym przysmakiem. Jadalne mięso znajduje się w odwłoku i czułkach, jest bardzo delikatne, białe i niezwykle smaczne. Żywą langustę wkładamy do wrzątku i gotujemy przez 10-15 minut. Po obraniu z pancerza nadaje się od razu do spożycia. Mięso jest bogate w naturalne smaki, ma w sobie dużo słodyczy, tak więc nie potrzebuje w ogóle przypraw. My lubimy eksperymentować w kuchni, tak więc nasze zdobycze podajemy wzbogacone o „szczyptę serca”. Alternatywą do gotowania jest przekrojenie surowego odwłoka wwzdłuż, od płetwy do tułowia, rozłożenie go na kształt motyla i smażenie na masełku z czosnkiem. Moglibyśmy je jeść każdego dnia. Poza posiadanymi walorami smakowymi, langusty są również naturalnym wskaźnikiem czystości wód.

Kolejny postój – Long Island. Cała wyspa o powierzchni około 1 km kwadratowego jest prywatna. Znajdują się na niej luksusowe wille do wynajęcia i restauracje. Mimo, że wyspa jest prywatna, każdy może postawić na niej swoją stopę, jeśli jest choć klientem jednej z restauracji. Cena posiłku dla jednej osoby nie schodzi poniżej 100 USD. Nas przyciągnęła do Jumby Bay otwarta sieć wifi, z której spokojnie korzystaliśmy stojąc na kotwicy 400 metrów od plaży.

Long Isnald 2 panorama 2

eagleray7rNajwiększą atrakcją wód Long Island była piękna Spotted Eagle Ray. Półtora metrowej szerokości „orzeł przefrunął” majestatycznie przed naszymi maskami ciągnąc za sobą niebywale pokaźny ogon, stanowiący przynajmniej 2/3 długości całej płaszczki. Jej głowa przypomina z profilu głowę delfina a ubarwienie czarująco kontrastuje z piaszczystym dnem.

Nie tylko drogie kurorty znajdują się na nawietrznej stronie Antigui. Hell’s Gate to cudowne, dzikie miejsce i zniewalające skały. Nigdy nie przypuszczałam, że z taką radością będę leżała tuż u piekła bram.

U piekla bram - Hells Gate, AntigaKończące się zapasy warzyw, owoców i wody zmusiły nas do opuszczenia dziewiczych miejsc i kontaktu z cywilizacją. Ponadto chcemy już niebawem ruszać na Barbudę, a tam z uzupełnianiem zapasów może być krucho.

St Johns Antiga

IMG_1437 c 150Zapłynęliśmy do St. John’s, stolicy Antigui i Barbudy, które jest największym portem na wyspach jak i skupiskiem prawie 65% ludności zamieszkującej wszystkie trzy wyspy. Port jest śliczny, kolorowy i bardzo zadbany. Wiele zabytkowych budynków z cegły jak i drewnianych z kamienną podmurówką odrestaurowano i zaadoptowano. Oryginalności dodają pozostawione kadzie, zbiorniki i części silników parowych pamiętające czasy świetności portu.

Informacje w naszej locji były przedawnione i wody w tym miejscu nie udało nam się dostać, ale uzupełniliśmy za to stan owoców i warzyw. W planie mieliśmy również posmakowanie lokalnej kuchni. Nasze długie poszukiwania tradycyjnej potrawy Antigui – Fungi and Pepperpot – gęstej potrawy z duszonych, pikantnie przyprawionych warzyw podawanej z solonym mięsem i pierożkami, zakończyły się fiaskiem. Wszystko wskazuje na to, że w dzisiejszych czasach kontynentalne potrawy wypierają tradycyjną kuchnię…

IMG_1412W zamian trafiliśmy do Roti King, by skosztować popularny w tych okolicach roti. My skusiliśmy się na beef roti, czyli naleśnik z duszoną wołowiną, zielonym groszkiem, ziemniakami i przyprawami. Inne wariacje roti to chicken roti, conch roti i wersja wegetariańska. Potrawa ta przybyła na Karaiby wraz z mieszkańcami Indii, którzy zasiedlili miedzy innymi St. John’s. Król Roti, taki przydomek nosi właściciel restauracji, jest synem jednego z zasiedleńców. Wspominał, że potrawa została lekko zmodyfikowana przez lata i dziś można by śmiało powiedzieć, że jest lokalnym daniem. Była bardzo smaczna, ale mimo wszystko przypominała nam silnie hinduską kuchnię.

Dowiedzieliśmy się, że najbliższe miejsce, gdzie dostaniemy wodę to Jolly Harbour, oddalone 10 mil morskich od stolicy. Antigua cierpi na małą ilość opadów, stąd częste susze, brak lasów, rzek, źródeł oraz problemy z pitną wodą. Na wyspie słodką wodę uzyskuje się miedzy innymi odsalając wodę morską, dlatego też nie każde komercyjne miejsce oferuje sprzedaż wody prywatnym jachtom.

Jeden z trzech masztów po lewej

Jeden z masztów po lewej

W drodze z St John’s do Jolly Harbour mijaliśmy Deep Bay, gdzie zatopiony jest wrak. Postanowiliśmy więc zrobić postój i spędzić w tej okolicy dodatkowy dzień. Trzymasztowiec Andes, który zatonął w 1905 roku,  transportował smołę z Trynidadu na Antiguę. Dotarł do St. John’s, ale nie dostał pozwolenia na wpłynięcie do portu, ponieważ zauważono na pokładzie pożar. Zakotwiczył tuż obok, w Deep Bay. Załoga próbowała ugasić pożar, ale po otwarciu włazów i wpuszczeniu powietrza do ładowni, pożar szybko się rozprzestrzenił. Statek zatonął osiadając na 5 metrach głębokości i jest dziś atrakcją turystyczną. Ponoć sporo pięknych ryb znalazło sobie tam schronienie. Nie mieliśmy jednak szczęścia zobaczyć go z bliska, bo przejrzystość wody tego dnia nie przekraczała pół metra. Prognoza pogody zapowiadała równie silne wiatry na najbliższe dni, więc szanse na zmniejszenie fali przybojowej i zwiększenie widoczności były nikłe. Postanowiliśmy nie przedłużać naszego pobytu w Deep Bay, uzupełnić wodę w Jolly Harbour i o świcie ruszyć na Barbudę.

 

Śladami Cousteau – Gwadelupa

Nazwana była przez Karibów Karukerą, Wyspą Pięknych Wód. W 1493 roku przemianowana przez Krzysztofa Kolumba na Santa Maria de Guadalupe de Extramadura (na cześć hiszpańskiego klasztoru).  W drugiej połowie XVII wieku, Francuzi skrócili nazwę do Gwadelupa.

IMG_0721

Zatrzymaliśmy się w zatoce Malendure leżącej pomiędzy Wyspą Gołębi (Pigeon Island) a górzystą częścią Gwadelupy, Basse-Terre. Kotwicowisko znajduje się w samym sercu rezerwatu morskiego im. Cousteau, słynnego badacza oceanów, który uznał ten akwen za jedno z 10 najpiękniejszych miejsc do nurkowania na świecie. Już po pierwszym skoku z jachtu do wody mieliśmy okazję przekonać się o bogactwie życia podwodnego – pływaliśmy z żółwiami i małymi rekinami a dno morza usłane było gigantycznymi karaibskimi ślimakami.

IMG_0685Dzień później wybraliśmy się na całodniowe nurkowanie z rurką wokół Wyspy Gołębi. Tam świat podwodny eksploduje życiem i to już zaledwie na kilku metrach głębokości. Tak pięknej i tętniącej całą paletą kolorów rafy oraz różnorodności ryb nie widzieliśmy jeszcze nigdy.

IMG_0760

IMG_0766

stoplightparrotfish14

Największe wrażenie zrobiła na nas Papugoryba. Jej wyjątkowe piękno kryje się w intensywnych kolorach wszystkich odcieni tęczy, które ulegają zmianie wraz z osiągnięciem dojrzałości (na fotografiach jeden z zaobserwowanych gatunków: młody osobnik po lewej, dojrzały poniżej).

ryba papuga res

Obok uroku zewnętrznego podobno kryje w sobie również bogactwo smaków. Ze względu na to, że jej dieta składa się głównie z żyjących na rafie alg zawierających toksynę (cigua), zjedzenie jednak zbyt dużej papugoryby może skończyć się ciężką i  nieuleczalną chorobą – ciguaterą.

 

Jedliśmy natomiast, pierwszy raz w życiu, Skrzydlicę Ognistą.

skrzydlica2Na każdej, odwiedzonej przez nas wyspie, natrafialiśmy na plakaty ekologów namawiające do polowania na tego drapieżcę. Wypuszczona przez hodowców Skrzydlica rozprzestrzeniła się w wodach Atlantyku i Morza Karaibskiego w bardzo szybkim tempie. Nie ma tu naturalnych wrogów, dlatego stała się poważnym zagrożeniem dla równowagi ekosystemu. Mimo tego, że jest toksyczna i potrafi być niebezpieczna dla człowieka, postanowiliśmy przysłużyć się ochronie środowiska i zapolowaliśmy na nią z kuszą. Skrzydlica jest dość statycznym celem a po odcięciu wszystkich kolców, w których znajduje się jad, staje się całkowicie bezpieczna. Okazała się być niezłym przysmakiem – jej mięso jest delikatne, soczyste i prawie nie ma ości.

IMG_0881

Chwilowy postój w ślicznym miasteczku Deshais, głównie w celu odprawy celnej i uzupełnienia wody. Do jedynego miejsca, które ją oferowało, można było podpłynąć tylko pontonem. W takich chwilach nieocenione stają się 5 litrowe baniaki po wodzie mineralnej.

Jutro ruszamy na Antiguę…

 

Smaki Oceanu – Martynika, Cul-de-Sac Fregate

IMG_0566 Droga z Trynidad na Gwadelupę okazała się być dość długa i wyczerpująca. Słabnące wiatry zmusiły nas do zrobienia postoju przy nawietrznym brzegu Martyniki, tuż obok południowo-zachodniego krańca wyspy Ilet Thiery. Dzięki nieplanowanemu postojowi, odkryliśmy przepiękne miejsce. Zaciszną zatoczkę Cul-de-Sac Fregate. To miejsce jest absolutnie rajskie. Lazur wody i biały piasek w połączeniu z błękitem nieba tworzą zachwycający krajobraz. Do tego dno oceanu bogate jest w conch. Ach, na sama myśl o wyjątkowym smaku ślimaków ślinka mi cieknie … Podczas pierwszego nurkowania z maską i rurką wyłowiliśmy wystarczającą ilość ślimaków na obfity obiad. Największy ślimak wraz ze swoim domem ważył około 2 kg. Pierwszy znaleziony miesiąc temu conch smażyliśmy, świeże zbiory zamarynowaliśmy i planujemy zjeść na surowo.

Od paru dni rozpieszczamy nasze podniebienia przepysznym Wahoo, które złowiliśmy dzień przed dopłynięciem do Cul-de-Sac Fregate. Przygotowaliśmy wahoo w sosie anyżowym i tatar. To była istna uczta!!

IMG_0597

[easy_ad_inject_1]